IDL

2008-01-24

Ulica historią podzielona

Mijający tydzień obejmuje dwie bardzo ważne dla Bydgoszczy daty: 88 rocznicę odzyskania niepodległości (20 stycznia) oraz 63 rocznicę wyzwolenia spod okupacji niemieckiej (24 stycznia). O ile ta pierwsza data - całkowicie słusznie - jest odpowiednio fetowana, to ta druga, zapewne jako „politycznie niepoprawna”, przemyka niemal niezauważona. Bydgoska strona Gazety Wyborczej milczy, większość pozostałych również, tylko oficjalna strona miasta zamieszcza krótką wzmiankę, ale prawdopodobnie jedynie dlatego, że w wydarzeniu wziął udział Konstanty Dombrowicz. Ten sam wpis znajduje się na stronie Radia PiK.

Oczywiste jest, że historię piszą zwycięzcy, więc wszelkie wydarzenia z czasów PRLu są w najlepszym razie przemilczane. W rezultacie mamy jednak do czynienia z historią zakłamaną, a wśród ludzi rośnie poziom ignorancji. O ile ciekawiej byłoby, gdyby przedstawiano dzieje kraju nie jako czarno-biały film, ale pstrokatą płachtę, gdzie nie ma wyłącznie złych Niemców (wielu z nich pomagało mojej babce w czasach okupacji) czy wyłącznie złych Rosjan.

W Bydgoszczy jest ul. 20 Stycznia 1920 r., która niegdyś nosiła nazwę... ul. 24 Stycznia 1945 r. Ot, po nadejściu nowych czasów nastąpiło takie proste przemianowanie. Marzę o tym, i mam nadzieję, że nadejdzie moment, kiedy jakiejś bydgoskiej ulicy zostanie nadana nazwa upamiętniająca wolność przyniesioną w 1945 roku.

PS. Również na stronie Gazety Wyborczej pojawiła się krótka wzmianka. [dm72, 22:20, 24.01.08]

2008-01-21

Kumka Olik

Kumka Olik
Tym razem, w ramach wspomnianego wcześniej cyklu koncertów na antenie Radia PiK, mieliśmy okazję wziąć udział w koncercie młodej kapeli z Mogilna, Kumka Olik. Średnia wieku w zespole 17 lat, generowany hałas - powyżej średniej. Muzyczna propozycja zespołu nie ucierpiałaby zapewne znacząco, gdyby podano ją o te kilka decybeli ciszej, chyba że głośne dźwięki miały służyć przesłonieniu monotonii prezentowanego materiału. Chłopaki nie grali źle, wręcz przeciwnie - wiele pomysłów mieli całkiem oryginalnych, ale ponieważ już po trzecim kawałku miałem watę w uszach, wszystkie utwory brzmiały dla mnie niemal identycznie, zaś w pamięci nie zostało praktycznie nic, poza coverami Oddziału Zamkniętego i Republiki (i to wcale nie dlatego, że lubię tylko te piosenki, które już znam). Kumka Olik gra muzykę opartą na tzw. teenage angst, czyli gitarzyści ze złością szarpią druty (excuse le mot), a wokalista raczej wykrzykuje niż wyśpiewuje teksty o złu świata, niezrozumieniu i innych takich sprawach ważnych dla nastolatków. Dobre do potupania w rytm i pobujania głową - naprawdę bawiliśmy się świetnie - ale po zakończeniu zostaje niewiele.

Zespół podpisał kontrakt z Universalem. Nie wiem, czy dla takich młodzieńców to dobre rozwiązanie, czy ich młode, buntownicze dusze nie zostaną złamane wymogami, naciskami i pomysłami menedżerów i producentów. ;-) W końcu mieliśmy wiele obiecujących indywidualności muzycznych, które po podpisaniu cyrografu z majorsem przepadały w otchłani zapomnienia, albo wydawały kawałki plastiku zasługujące jedynie na skwitowanie krótkim „Hop bęc”... Na marginesie, najsmutniejszym przykładem takiego rozjechania przez walec biznesu muzycznego jest Jarek Weber: fenomenalny wokalista, który kasował wszystkich zapiewajłów w naszym kraju, Drogę do gwiazd wygrał z palcem w nosie, Ewa Bem nosiła go na rękach, a Zbigniew Wodecki czyścił buty. Po czym Jaro podpisał papierek, wydał płytę będącą plastikowym kawałkiem totalnego, popowego gówna (tytuły piosenek mówią same za siebie), a teraz dogorywa jako podśpiewywacz w dennym programie Janowskiego Jaka to melodia.

Oczywiście życzę Kumka Olik jak najlepiej, przede wszystkim liczę na to, że w Universalu znajdzie się osoba, która zatroszczy się o wokalistę - raz, że przy swoim sposobie śpiewania chłopak raz dwa zedrze sobie struny głosowe (podczas koncertu już się ślizgał na końcówkach wersów), a dwa, że trzeba go (i cały zespół przy okazji) przygotować na ten smutny dzień, gdy przejdzie mutację... Technicznie instrumentaliści dają radę: zwłaszcza perkusista zrobił na mnie wrażenie, na skromnym zestawie wycinał bardzo fajne rzeczy; basista, skromnie ustawiony z tyłu, też prezentował ciekawe zagrywki. Generalnie widać jednak, że nie grają tak długo, jak Czaqu - ich scenicznej prezencji brakuje jeszcze swobody, takiego pełniejszego zgrania, jakie zaprezentowali ich toruńscy, bardziej doświadczeni koledzy.

Podczas koncertu miałem ze sobą aparat, co spowodowało u mnie lekkie rozdwojenie jaźni: z jednej strony fajnie byłoby całkowicie pogrążyć się w muzyce, ale z drugiej, równie przyjemnie polatać po sali i popstrykać fotki. Po raz pierwszy chyba udało mi się zapchać całą kartę (104 zdjęcia) i, niestety, jak można się było spodziewać, ilość zdecydowanie nie przeszła w jakość. Część zdjęć robionych bez lampy jest poruszona, mimo że robiłem je ze statywu - to daje jakieś pojęcie o poziomie hałasu, statyw drżał od niskich częstotliwości gitary basowej. Te z lampą są i tak dość ciemne, w dodatku zespół powychodził na nich z wampirzymi oczami. No i warunki panujące w studio są dość trudne dla fotografa-amatora: przyciemnione wnętrze z mocnymi, punktowymi światłami na scenie. Mam nadzieję, że na kolejnym koncercie pójdzie już nieco lepiej.

2008-01-17

Jeszcze o doraźności...

W poprzedniej notce dotyczącej rozwoju Bydgoszczy nie wspomniałem o innym drastycznym przykładzie całkowitej przypadkowości działań władz miasta. Ludzie w nich zasiadający sprawiają na mnie wrażenie psów Pawłowa - reagują dopiero na bolesny bodziec. Otóż od ponad 100 lat istnieje w naszym mieście kino „Pomorzanin”, które w wyniku powstania Multikina niestety upadło. Przez długi czas stało zamknięte, aż wreszcie zostało sprzedane firmie, która otworzyła w nim... handel mydłem i powidłem! Jakoś nikomu we władzach to specjalnie nie przeszkadzało (w przeciwieństwie do bydgoszczan, którzy są generalnie oburzeni), do momentu, kiedy właściciel postanowił przebudować „Pomorzanina” na centrum handlowo-usługowe. Wtedy od razu podniosło się larum, włodarze miasta są oburzeni, miejski konserwator zabytków zapowiada walkę o kino... A ja pytam: o czym szanowni panowie myśleli, gdy ważyły się jego losy? O uratowaniu unikalnej architektury i wnętrz? O wzbogaceniu Bydgoszczy o koleją placówkę kulturalną, niekoniecznie przynoszącą dochody, za to wzbogacającą życie duchowe? Czy może jednak o szybkiej kasie dla miasta, którą można zbić na opłatach za prowadzenie handlu w tak doskonałej lokalizacji? Więc teraz te wasze narzekania są tylko krokodylimi łzami...

2008-01-15

Bydgoszcz mądra po szkodzie?

Generalnie, nie mam nic przeciwko centrom handlowym. Oferują szeroki wybór produktów, tworzą miejsca pracy, często można w nich miło spędzić czas. Jednakże to, co dzieje się w ich kwestii w moim mieście, zakrawa na jakiś smutny żart. Z reguły super- i hipermarkety powstają na obrzeżach, tymczasem u nas wręcz przeciwnie: Real (dawny Geant) stoi przy ruchliwym Rondzie Grunwaldzkim, Focus Park powstaje na Jagiellońskiej, naprzeciwko dworca PKS, a Galerię Drukarnia otwarto jakiś miesiąc temu na ul. Focha/Gdańskiej, w samym centrum miasta, zaburzając przy tym istniejący układ drogowy i Bóg wie, co jeszcze (w pobliżu stoi średniowieczny kościół Klarysek, nie chce mi się wierzyć, żeby tak duża budowa nie miała nań żadnego wpływu).

Właśnie o tej ostatniej świątyni kapitalizmu - Drukarni - przeczytałem w Gazecie Wyborczej, że świeci pustkami. No cóż, w swoich przewidywaniach pomyliłem się o 3-4 tygodnie, zakładałem bowiem, że początkowe zainteresowanie nowym miejscem spadnie już po 14 dniach. Przeciętnemu bydgoszczaninowi Galeria oferuje naprawdę niewiele. Niezłe delikatesy, dość dobrze zaopatrzony sklep AGD, dwa w miarę dobre sklepy z odzieżą i... tyle. Reszta butików sprzedaje towar w bardzo wysokich cenach, kawiarnia na piętrze, choć podają w niej przepyszną kawę, również nie jest tania (za to ma fajny widok z okna, jak widać na obrazku). Nie ma więc co dziwić się pustkom. W minioną niedzielę galerię odwiedziło co prawda wiele osób, ale to ze względu na odbywający się w tym dniu finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Być może ma rację szef Drukarni, mówiąc, że styczeń jako okres poświąteczny nie jest dla handlu zbyt dobrym czasem. Mam jednak wrażenie, że bez jakiejś spektakularnej zmiany miejsce to skona powolną śmiercią...

Paradoks polega na tym, że taki rozwój sytuacji można było przewidzieć. Akurat ścisłe centrum Bydgoszczy to nie jest miejsce, które zamieszkiwałyby osoby o wypchanych portfelach - one postawiły swoje domy poza miastem, skąd bliżej i wygodniej dojechać im do dużych centrów handlowych z prawdziwego zdarzenia, gdzie sklepów jest więcej, można w miarę bezproblemowo zaparkować samochód, a w przypadku przedłużających się zakupów zjeść obiad w normalnej restauracji. Niestety, ktoś we władzach miasta uparł się, że właśnie taki sklep jak Drukarnia, właśnie w tym miejscu, jest niezbędny, i mimo wielu zawirowań oraz protestów (głównie ze strony mieszkańców okolicznych domów) doprowadzono do realizacji tego projektu. Skoro teraz socjologowie tak głośno wypowiadają się na temat jego nieopłacalności, dlaczego nie zrobili tego wcześniej, dlaczego władze nie przeprowadziły - bo zakładam, że nie zrobiły tego - badań dotyczących sensowności takiej inwestycji? Czy opierano się tylko na obietnicach inwestora, odśpiewując przy tym znaną mantrę o „tworzeniu miejsc pracy i ożywieniu ulicy Gdańskiej”?

Jest to kolejny dowód doraźności, dominującej niestety w Bydgoszczy, a także braku porozumienia między administracją miasta a mieszkańcami. Nie znam żadnego planu zagospodarowania ani rozwoju miasta (choć niewątpliwie istnieje), a obserwując podejmowane działania, widoczny jest brak organizacji i koordynacji. Najdobitniejszy przykład to prace remontowe przy Wiadukcie Gdańskim: ogłoszono przetarg na jego rozebranie, natomiast zapomniano o ogłoszeniu przetargu na budowę nowego... W efekcie od dłuższego czasu wyjazd z Bydgoszczy ul. Gdańską jest niemożliwy, ponieważ kończy się ona wielką dziurą. Podobno prace budowlane jednak już trwają, i zostaną zakończone przed Mistrzostwami Świata Juniorów w Lekkiej Atletyce, które odbędą się na początku lipca. Ale przykłady można by mnożyć: brak zdecydowania co do przyszłości Placu Teatralnego; niemożność dogadania się co do kładki łączącej Operę Nova z Wyspą Młyńską (na szczęście już po sprawie); wołające o pomstę do nieba zaniedbania przy remoncie Młyna Rothera...

Martwię się tylko, że za parę lat obudzimy się w rozgrzebanym, zakorkowanym, rozwijanym bez jakiejkolwiek koncepcji mieście, gdzie piękne, stare budynki ulegną całkowitej dewastacji, bo nikt nie będzie się nimi interesował (jest np. taka piękna kamieniczka przy Akademii Muzycznej, o którą kłóci się kilkoro właścicieli, a budynek powoli popada w ruinę). Kogo będziemy wtedy winić?

2008-01-14

Czaqu rrrwagrać!

W piątek, 11 stycznia, dzięki uprzejmości przesympatycznego niewątpliwie kolegi Adama ;-), mieliśmy przyjemność uczestniczyć w odbywającym się w lokalnym Radiu PiK koncercie toruńskiego zespołu Czaqu. Była to kolejna odsłona cotygodniowych emisji promujących młode lokalne kapele. Szliśmy bez jakichś specjalnych oczekiwań, tym bardziej że kawałek Czaqu, który usłyszałem dzień wcześniej, podejrzanie kojarzył mi się z niesławnej pamięci zespołem Łzy... My bad.

Goście dali czadu dość konkretnie. Skład czteroosobowy, czyli sekcja rytmiczna, gitarzysto-wokalista i klawiszowiec. Ten ostatni wzbudził chyba największy aplauz - nie dość, że grał w niestereotypowy sposób (przy każdej solówce patrzyliśmy najpierw na gitarzystę... który tak naprawdę nie zagrał chyba ani jednej solówki, wszystko robił klawiszowiec), to jeszcze odstawiał cały show, skacząc przy instrumencie, podśpiewując chórki, generalnie czyniąc cuda. Oczywiście cały zespół dawał radę; na początku chciałem się czepiać perkusisty, że gra schematycznie i ubogo, ale dwa czy trzy kawałki później już o tym nie pamiętałem. :-) Ktoś kiedyś powiedział, że muzyka to umiejętność operowania ciszą, i Czaqu pokazało, jak się to powinno robić. Ciekawa rytmika, odpowiednie wykorzystanie pauz, nieprzeładowywanie utworów muzyczną treścią dają w rezultacie bardzo fajne, wpadające w ucho piosenki. Dodatkowo wokalista, którego głos nie powodował u mnie marszczenia skóry na grzbiecie (przy okazji, gorący pręt w rzyć jury „Polityki”, za przyznanie Paszportu w kategorii Muzyka niejakiemu Grabażowi z zespołu Pidżama Porno), a teksty śpiewał oryginalne i ciekawe. Jak jeszcze tylko popracuje nad zniwelowaniem przesadnej artykulacji głosek „ą” i „ę”, bedzie naprawde fajnie. ;-)

Paradoksalnie, NIE dziwię się, dlaczego zespół nie wydał jeszcze płyty: które radio chciałoby grać w prime time piosenki, w których trzeba zwracać uwagę na muzykę i słowa jednocześnie?!

Sala, w której odbywał się koncert, była zapchana ludźmi, z których dość dużą część stanowili „przyjaciele” zespołu. Cały czas kręcił się ktoś z kamerą, parę osób robiło zdjęcia. Publiczność głównie nastoletnia. Zespół upierał się, żeby koncert oglądać na stojąco, co w tak małym studiu radiowym jednak się nie sprawdziło - kiedy pod koniec koncertu w końcu zwinięto krzesełka, robiąc trochę miejsca, młodzież poskakała do jednego kawałka i tyle... Zresztą publika w ogóle była fajna: kiedy Czaqu zagrało swoją obligatory ballad, wszystkie niunie przytuliły się do swoich misiów, szepcąc sobie nawzajem czułe słówka do uszków. :-)

Reasumując, wieczór był udany i z niecierpliwością czekam na kolejny koncert w najbliższy piątek: zagra Kumka Olik, zespół z Mogilna z niesamowitym potencjałem; szkoda, że tak paskudnie spalili się na festiwalu w Opolu w zeszłym roku... Ale liczę, że w radiowym studiu dadzą z siebie wszystko. :-)

2008-01-11

Wielkość MA znaczenie!

Rok z haczykiem temu wydawało mi się, że szczęśliwie zakończyłem poszukiwania odpowiedniego odtwarzacza mp3 dla siebie. Z salonu EMPiKu przyniosłem śliczniutki, srebrniutki, elegancko zapakowany odtwarzacz Sony NWA-3000, 20-gigabajtowe cudeńko za wyjątkowo korzystną cenę - 599 złotych. Niestety, po otwarciu pudełka okazało się, że brakuje w nim drobnego, acz istotnego elementu: kabla USB łączącego urządzenie z komputerem. Niestety, EMPiK nie był w stanie pomóc w rozwiązaniu tego problemu, ograniczyli się jedynie do propozycji, żeby odesłać paczkę do Warszawy, a oni zwrócą kasę. Próbowałem załatwić cokolwiek w lokalnym Centrum Sony, ale tam mnie spławiono; w końcu dotarłem do punktu serwisowego Sony, gdzie pan powiedział, że owszem, może sprowadzić taki kabel z Brukseli (!!!), będzie to kosztowało 80 złotych i potrwa do końca stycznia (a była końcówka listopada!!!).

Tak więc skończyło się zwrotem pieniędzy, a jakieś 2-3 miesiące później skorzystałem z okazji w Vobisie i kupiłem 1-gigabajtowy odtwarzacz Samsunga (YP-U2). Nie powiem, jestem z niego bardzo zadowolony - urządzenie niewielkie, eleganckie, ładowane przez port USB, no i przede wszystkim gra naprawdę zacnie. Dodatkowo (to oczywiście standard) można bez problemu przenosić dane. Ale...

No właśnie. Pendrive o pojemności jednego gigabajta jest wystarczający do codziennego przenoszenia danych, natomiast odtwarzacz o tej pojemności dla osoby żyjącej muzyką - absolutnie nie! Najświeższy przykład z dzisiaj: zapakowałem grajka pięcioma płytami Broken Social Scene, wyborem kawałków z Ministry of Sound i różnościami chilloutowymi z kilku stacji internetowych, po czym przyszedłem do pracy i stwierdziłem, że najchętniej posłuchałbym Twelfth Night. :-D Z odtwarzaczem 20-gigowym nie miałbym takiego problemu - wpakowałbym w niego całą swoją muzyczną kolekcję i w zależności od nastroju mieszałbym tylko guziczkami na urządzeniu wielkości walkmana... A na pewno zostałoby w nim jeszcze miejsce na dorzucanie muzyki polecanej od czasu do czasu przez znajomych.

Od razu zaznaczę, że jakoś nigdy nie byłem zwolennikiem iPodów. Przede wszystkim ze względu na wygórowaną, moim zdaniem, cenę (przykładowo w Vobisie jednogigabajtowy iPod Shuffle, który nie ma wyświetlacza, kosztuje 349 zł, podczas gdy Creative Zen Stone Plus z wyświetlaczem i pojemnością 2 gigabajtów można tam kupić za 199 zł!), ale również ze względu na dość dziwne zasady obsługi (z tego, co wiem, muzykę do urządzenia można wczytać jedynie za pośrednictwem iTunes), a także przeładowanie funkcjami. W tej kwestii zawsze byłem konserwatystą: jeżeli mam telefon komórkowy, to do prowadzenia rozmów i ewentualnego esemesowania, a nie do słuchania muzyki, robienia zdjęć i przeglądania Internetu. Jeżeli aparat fotograficzny - to do robienia zdjęć, a nie do słuchania muzyki, oglądania filmów i podróżowania palcem po mapie! Z tego względu nie wywaliłbym pieniędzy na odtwarzacz muzyczny, który pozwala na oglądanie zdjęć i filmów - bo wiem, że dwie ostatnie funkcje nie będą przeze mnie nigdy wykorzystane. Przez jakiś czas rozważałem kupno Archosa 204, ale ostatnio mam trochę inne plany... ;-)

2008-01-09

Nasza Klasa - koleś na glinianych nogach?

We wtorek, 8 stycznia 2008 r., świat zamarł. Słońce jakby nieco przygasło, wiatr wstrzymał oddech i nawet ptaki sprawiały wrażenie znieruchomiałych w powietrzu.

Tego dnia serwis Nasza Klasa migrował na nowe serwery.

Na nieszczęście, ta niewątpliwie skomplikowana, czaso- i pracochłonna operacja nie powiodła się. Mimo obietnic uruchomienia strony o godzinie 13:00 termin przesunięto najpierw na 14:00, potem na 17:00, a ostatecznie serwis ruszył trochę po 16:00. Niestety, jak się wkrótce dowiedzieliśmy, na starych serwerach. Kolejna próba przejścia na nową infrastrukturę trwa dzisiaj, od 2 rano, z obietnicą otwarcia o 15:00.

Co z tego wynika? Jak już ktoś celnie zauważył, 8 i 9 stycznia 2008 zostaną odnotowane w annałach jako dni niebotycznego wzrostu wydajności polskich firm i przedsiębiorstw. :-) Chociaż, z drugiej strony, w tym samym czasie wielu pracowników czuło wewnętrzną pustkę i początki depresji...

Mój stosunek do tego portalu jest ambiwalentny. Z jednej strony cieszy mnie możliwość dowiedzenia się, jak żyją i co porabiają niewidziani od lat ludzie. Co prawda ze współpracownikami dworowaliśmy sobe, że należałoby zmienić nazwę serwisu na „Nasza Firma”, skoro, jak mi się wydaje, większość moich znajomych to ludzie z obecnego miejsca pracy. Wśród pozostałych duża część to osoby, z którymi w ten czy inny sposób mam kontakt bieżący. Ale jednak pojawiają się osoby, których nie widziałem z dwadzieścia lat, i sam ten fakt budzi mój sentyment. Przy okazji wielokrotnie można się przekonać, jak maleńki jest świat, np. licealna koleżanka Kaśki okazuje się kuzynką kolegi z pracy. :-)

Jest też jednak druga strona - ta irytująca, a wręcz wkurzająca. Przede wszystkim, brak ochrony prywatności. Wiele osób zapisujących się do NK nie zwraca zbytniej uwagi na ustawienia swojego profilu, przez co prywatne numery telefonów czy namiary na komunikatory dostępne są dla wszystkich odwiedzających serwis. Wydaje mi się, że może z tego wyniknąć wiele nieprzyjemnych rzeczy, i właściciele portalu powinni się tym jak najszybciej zająć. Powinni także zacząć myśleć o zatrudnieniu moderatorów, czy raczej weryfikatorów - osób, które byłyby odpowiedzialne za usuwanie zdublowanych szkół/klas (denerwuje mnie to potwornie - w podstawówce i na studiach jestem z musu zapisany dwukrotnie). Nie dopuszczałyby one także do zakładania profilów zbiorowych - to kolejna bzdura, która zniechęca mnie do Naszej Klasy. Otóż istnieją w niej profile miast (oczywiście Bydgoszczy też), klubów sportowych, nieformalnych grup... Jaki jest sens takich działań, nie bardzo rozumiem. Przecież po to chyba ma się opcję Znajomi, żeby tam gromadzić ludzi poznanych poza szkołami? No i ostatnia sprawa - zdjęcia. Postaci z kreskówek, psy, dzieciaczki - ludzie wstawiają cokolwiek, tylko nie swoją twarz. Jasne, nie sposób dowieść, że dana fotografia przedstawia właściciela profilu. Zakładam jednak, że większość ludzi loguje się w tym portalu w uczciwych zamiarach, więc dodanie prawdziwej fotografii ułatwiłoby znalezienie znajomych...

Ostatnio zdarza mi się czytać dywagacje na temat przyszłości Naszej Klasy. W dużym stopniu zgadzam się z tymi, którzy uważają, że portal straci popularność wtedy, gdy „wszyscy” już się tam zapiszą i „wszyscy” dodadzą „wszystkich” do swoich znajomych. W tym momencie większość użytkowników się znudzi, jakaś część przejdzie na utrzymywanie kontaktu z przyjaciółmi w realnym życiu, a po stronach Naszej Klasy błądzić będą agenci CBA, CBŚ, ABW i policjanci. :-) Jeżeli oczywiście użytkownicy nie zaczną odpływać wcześniej, zniechęceni ciągłymi problemami z logowaniem i ogólną wydajnością serwisu. Po wspomnianej wcześniej, nieudanej wymianie serwerów w Internecie zaczęło krążyć określenie Nasza Klapa...

2008-01-03

Rycie w surowej cegle

Noworoczne blogowanie zaczynam niestety od narzekań i marudzeń zawodowych. Dostałem otóż do sprawdzenia tłumaczenie oprogramowania produkowanego przez pewną znaną firmę. Tego typu praca sama z siebie jest dość wymagająca i trudna, nawet jeżeli tekst sprawdzam w oprogramowaniu CAT, mając w odwodzie wszystkie wcześniejsze tłumaczenia z tej dziedziny. Tymczasem wspomniana firma życzy sobie, by tłumaczenia dla niej były dokonywane w... Excelu! To mniej więcej tak, jakby skomplikowanych obliczeń matematycznych lub chemicznych dokonywać w Wordzie, albo wręcz Notatniku Windows. Pomijam już, jak upierdliwa i męcząca jest konieczność uważnego śledzenia komórek z tekstem w arkuszu kalkulacyjnym, ale nie mam nawet tak istotnej dla tłumacza funkcji, jak autopropagacja, czyli automatyczne powielanie zaakceptowanego wyrażenia/frazy/zdania w pozostałej części tekstu...

Jak by tego nie było dość, tekstu jest masa - ponad szesnaście tysięcy słów. A czas na wykonanie pracy to dwa dni. Już dzisiaj pieką mnie oczy i zaczyna pobolewać głowa. Jeśli jutro po południu wyjdę z firmy i nikt nie będzie musiał mnie prowadzić do autobusu ani nie załamię się nerwowo, będzie dobrze. :-)