IDL

2008-12-12

Powolne promieniowanie

Właśnie słucham sobie Marillionowego Radiation i po raz kolejny dochodzę do wniosku, że to strasznie niedoceniana płyta. Co prawda znajomy Irlandczyk krótko po wydaniu posunął się do stwierdzenia, że to najlepsze dzieło M. od czasu Misplaced Childhood, ale szybko się wycofał z tego stwierdzenia; natomiast większość pozostałych opinii mieszała album z błotem.

Tymczasem takie Under the Sun czy Three Minute Boy to naprawdę rewelacyjne kawałki, fragment „No religion, no restraint” wpadł mi w uszy przy pierwszym odsłuchaniu niekompletnej wersji demo z jakiegoś audioklipu rozprowadzanego przez zespół po sieci. Do tego jeszcze A Few Words for the Dead... Fakt, że album brzmi dość „ciasno”, a może nawet „kartonowo”, ale ma to swój niewątpliwy urok. Fajna płyta. :-)

2008-12-11

Wrzeszcz w Stogach po Oliwie

Po powrocie z jednodniowej wyprawy do Gdańska - gdzie towarzyszyłem Ojcu wezwanemu w charakterze świadka przez Instytut Podsycania Nienawiści - dochodzę do wniosku, że jestem stuprocentowym bydgoszczaninem bez żadnych szans na poprawę. Już sam dworzec gdański wzbudził we mnie niechęć (mimo że nie śmierdziało na nim bezdomnymi, jak to miało miejsce o 8 rano w Bydgoszczy), dodatkowo natknęliśmy się tam na dość opryskliwe osoby, które nie bardzo potrafiły (albo nie chciały) pomóc nam w dotarciu do miejsca przeznaczenia. Jakoś sobie w końcu poradziliśmy, chociaż była to kolejna wyprawa na rubieże - nie dość, że musieliśmy jechać tramwajem hen hen daleko, to jeszcze wysiedliśmy nieco za wcześnie i drałowaliśmy z 20 minut na piechotę. W ogóle to miasto wywarło na mnie jakieś takie przygnębiające wrażenie, może wpływ na to miała nieciekawa pogoda.

Oczywiście, cała podróż była kompletnie bez sensu - urzędnik odczytał Ojcu to, co ten powiedział pół roku wcześniej w Bydgoszczy, rola staruszka ograniczała się do potakiwania, co zajęło jakąś godzinę. Jedyny plus jest taki, że doszedłem sobie do Zatoki Gdańskiej, pooddychałem jodem, popatrzyłem na wodę, statki, fajne domki nad morzem... Potem jeszcze zjedliśmy obiad w sympatycznej knajpce z kominkiem przy plaży i to by było na tyle. Stwierdziliśmy, że przydałoby się jakieś piwo na drogę, ale na dworcu jest prawdopodobnie zakaz sprzedaży, zaś w jego bezpośrednim sąsiedztwie znalazłem tylko pijalnię Okocim, gdzie nalewali piwo do plastikowych kufli. Sprawa rozwiązała się dopiero pół godziny przed Bydgoszczą, gdy w pociągu pojawił się pan oferujący browarki po pięć zeta za puszkę! :-)

Tak więc powrót do Brombergowa powitałem z ogromną ulgą i radością, z sympatią patrzyłem na zarąbisty korek na Dworcowej, a jak już wylądowałem w domu i padłem na kanapę, było zupełnie bosko.

2008-10-27

Songs to die 4

Nigdy w sumie nie robiłem żadnego rankingu, dopiero ostatnio, podczas słuchania The Kick Inside, mnie naszło. Tytuł wpisu jest po angielsku, bo po polsku niestety nie brzmi tak fajnie... Piosenki, dla których warto umrzeć... chociaż w sumie... :-) Nie są to piosenki, których słucham na co dzień,  natomiast bez nich życie niewątpliwie byłoby uboższe. Ich kolejność na niniejszej liście jest całkowicie losowa. Anyway, zapraszam do tworzenia własnych list w komentarzach, jak się komuś będzie chciało. ;-) Mój ranking poniżej.
  1. Kate Bush, Wuthering Heights
  2. Rolling Stones, Sympathy for the Devil
  3. Cream, Sunshine of Your Love
  4. REM, Lotus
  5. REM, Star Me Kitten
  6. Talking Heads, Road To Nowhere
  7. Pink Floyd, Comfortably Numb
  8. Rolling Stones, Angie
  9. Led Zeppelin, Achilles Last Stand
  10. Fish, View from the Hill
Po osiągnięciu 10. miejsca stwierdziłem, że mógłbym ciągnąć tę listę co najmniej do pozycji 30. :-) Co zabawne, ani jednego Marilliona... Ale to o niczym nie świadczy! :-)))

2008-10-09

Wszyscy artyści to...

Galeria sztuki z ambicjami, niewątpliwie szczycąca się swoją niezależnością i bezkompromisowością... Organizuje wystawę fotografii prezentujących emocje i wrażenia, których doświadczyli uczestnicy pewnego katolickiego spędu w egzotycznym kraju. So far so good, powiedzmy. Robi się gorzej, gdy na jaw wychodzi, że kuratorem wystawy jest ksiądz, a wśród autorów zdjęć znajdują się księża oraz... żona prezydenta miasta, który - co za zbieg okoliczności! - jest również honorowym patronem wystawy. Być może księża jak i szanowna pani małżonka są artystami na miarę Richarda Avedona, mam jednak niejasne wrażenie, że Bydgoski Wacław Artysta robi akcję zgodną z przysłowiem „Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie”. W końcu galeria siedzi na garnuszku władz miasta, n'est ce pas? A że niesmak? To w Tik-taki trzeba zainwestować!!!

2008-10-05

Nie oglądaj się teraz...

Widok tańczącego Davida Byrne'a jest dość intrygujący, żeby nie powiedzieć zabawny. Sam kawałek z kolei to niepokojąca wrzutka na przeuroczym albumie nagranym wspólnie z Brianem Eno, o którym to albumie zresztą wspominałem niedawno. Pierwotna opinia się mocno zmieniła; to JEST przyjemna muzyczka do słuchania w pracy, ale uważne przesłuchanie płyty skutkuje odkryciem warstw, nastrojów i klimatów, które powodują, że całość zapada w pamięć na dłuższy czas. Jest u mnie w ciągłej rotacji. Bardzo mi się podoba, że David Byrne, mimo upływu czasu, wokalnie trzyma wysoką klasę, podobnie zresztą - zachowując wszelkie proporcje - jak Peter Hammill...

2008-10-02

Dawnych wspomnień czar

Dziesięć lat po koncercie Marillion w Poznaniu do Bydgoszczy przyjechał Fish. Oczywiście byłem na tym koncercie, a zamieszczony poniżej tekst napisałem do nieistniejącego już magazynu fanów Ryby, Stan świadomości. Kompletnie nie pamiętałem o jego istnieniu (tekstu, nie magazynu), pewnie już go nawet nie mam nigdzie w komputerze, a trafiłem nań... niemal przypadkiem. Firma Google, z okazji 10 urodzin, udostępniła wersję swojej przeglądarki sprzed siedmiu lat. Wpisałem z ciekawości nick, którego wtedy używałem, i moim oczom ukazała się poniższa recenzja... :-)


Bydgoszcz, Filharmonia Pomorska

14 października 1997, trasa koncertowa S(unsets)O(n)E(mpire)

Koncert odbył się 14 października 1997, we wtorek, w Filharmonii Pomorskiej. Jest to sala, która posiada jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze, warunki akustyczne w Europie, o czym może nie wszyscy wiedzą. Dwa tygodnie przed Fishem wystąpili tam Porcupine Tree, koncert był pod każdym względem rewelacyjny, więc apetyty na Rybę były znaczne. Może fakt, że na miejsce koncertu wybrano Filharmonię, spowodował, iż pojawiło się masę osób trochę jakby z innego świata - panie w wieczorowych sukniach, panowie w garniturach, co na tle wszystkich szajbusów w T-shirtach Fisha i Marillo wyglądało dość malowniczo. Dla mnie osobiście najsmaczniejsza była rozmowa podsłuchana w kolejce do bileterów: jedna pani skarżyła się, że musiała powyłączać wszystkie telefony komórkowe oraz odwołać masę spotkań, żeby móc się "pojawić na tym wspaniałym koncercie". Z innych rzeczy, podsłuchanych w kuluarach, dość ponuro brzmiała plotka (na szczęście nieprawdziwa), że podczas poprzedzającego bydgoski koncertu we Wrocławiu Fish nie zagrał ani jednego utworu Marillion. Sala była zapchana do ostatniego, stojącego miejsca. Bilety, które, jeśli dobrze pamiętam, kosztowały 50 i 60 złotych, można było kupić u koników przed samym koncertem za 240 złotych!!! Myślę, że chętni się znaleźli, naprawdę nie było ani jednego wolnego krzesełka, w przejściach pomiędzy rzędami również pełno ludzi. Wieczór rozpoczął się od występu bydgoskiego Abraxasu, którego akurat wyjątkowo nie cierpię, więc jedyny komentarz, na jaki sobie pozwolę, to to, że panowie są naprawdę profesjonalnymi muzykami. I tyle.

Po przerwie, niezbędnej do przygotowania sceny na występ głównej atrakcji, na sali zapadły ciemności. Z głośników usłyszeliśmy wstęp, nagrany przez aktorkę użyczającą głosu pani Simpson z popularnej kreskówki, po czym na scenie pojawił się zespół i zaczął grać intro do "The Perception of Johnny Punter". Publika nieco skonsternowana, bo nigdzie nie widać Ryby. Napięcie rośnie, po chwili słychać ryk z końca sali - to Fish wszedł przez tylne wejście dla publiczności, i przyświecając sobie latarką, przeciskał się w kierunku sceny. Na widowni szał zupełny. Kiedy po przedłużonym intro "The Perception..." w końcu wybucha, nie jestem w stanie usiedzieć na krzesełku. Zaczynam skakać i śpiewać. Po chwili czuję, jak ktoś z tyłu szarpie mnie za rękaw. Jakaś elegancko ubrana pani: "Przepraszam, czy mógłbyś usiąść, bo nic nie widać?" Rozglądam się po sali - oprócz mnie i jeszcze jakichś dziesięciu, może piętnastu osób, cała reszta towarzystwa siedzi twardo. Mistrzowi Ceremonii też się musiało to nie spodobać, co widać na zdjęciu zatytułowanym "ryba" [zdjęcie gdzieś jest :-) - przyp. DM72] - podparł brodę ramieniem, i w trakcie solówki chodził wzdłuż sceny, przyglądając się ironicznie ludziom. Ci, na szczęście, "aluzju paniali", bo stopniowo widownia się ożywiła, i to bardzo. Fish po raz kolejny udowodnił swoją nieprawdopodobną charyzmę, nie pozostawiając nikogo obojętnym na to, co się działo na scenie. Pomijając fenomenalne zgranie zespołu oraz zaskakująco dobrą dyspozycję głosową Fisha, atmosferę tworzyły jego niesamowite monologi wygłaszane w przerwach między utworami. Najzabawniejszy był niewątpliwie ten przed "Goldfish & Clowns", dotyczący wierności małżeńskiej. Z kolei najgłośniejsze brawa rozległy się w trakcie komentarza na temat rasizmu, poprzedzającego "What Colour is God?". Muszę szczerze przyznać, że nie pamiętam dokładnej kolejności wykonywanych utworów - przez cały czas byłem jak w transie. Po dość obfitej dawce z Sunsets On Empire przyszła kolej na starsze utwory z solowych płyt, no i oczywiście z dawnych, wspaniałych lat z Marillo. Na mnie jak uderzenie młotem pneumatycznym podziałał utwór, którego chyba nikt się nie spodziewał - Assassing, przepleciony z Tongues i Credo. Był on na tyle nieoczekiwany, że przez pierwsze trzy dźwięki zastanawiałem się "cholera, skąd ja znam ten kawałek?" Niesamowite, zupełnie nieprawdopodobne wykonanie. Zresztą to samo trzeba powiedzieć o fragmencie Misplaced Childhood, Blue Angel/White Feather. Cały zestaw zakończył się ostatnimi dźwiękami Fugazi. Ale nie był to koniec "Marillionowania", bo na bis dostaliśmy Lavender w takiej akustyczno-elektrycznej wersji, że co wrażliwsze dziewczęta płakały ze wzruszenia. (No dobra, żartuję). Genialny koncert.

Następnego dnia zastanawiałem się nad rzetelnością bydgoskich recenzentów muzycznych, którzy pisali, że Fish zagrał tylko trzy utwory Marillo. Zresztą do dziennikarzy wrócę jeszcze za chwilkę. Koncert skończył się w granicach godziny jedenastej. Cała publika ruszyła do domu - hmm, po fanach można by się chyba spodziewać czegoś więcej? - przed Filharmonią zostało z dziesięć osób, czekających na szansę rozmowy z muzykami. Czekaliśmy chyba godzinę, nie całkiem pewni, z której strony się pojawią. Wynikła z tego zabawna sytuacja - w pewnej chwili zauważyliśmy zamieszanie z tyłu Filharmonii, ktoś biegł; pomyśleliśmy, że Fish właśnie tam wychodzi. Parę osób zaczęło biec za tamtą osobą, niestety okazało się, że był to chłopak, który starał się zdążyć na ostatni nocny autobus. W końcu zespół się pojawił, wszyscy zmęczeni, ale w dobrych humorach, długopisy i aparaty poszły w ruch, podpisali każde zdjęcie, plakat, książeczkę z płyty czy po prostu kartkę z zeszytu jakie im podsunięto. Fish w kurtce moro iwełnianej czapce, brak jakichkolwiek oznak "gwiazdorstwa", na dobrą sprawę zwykły facet po pracy... Po piętnastominutowej pogawędce muzycy poszli do zaparkowanego nieopodal autobusu. A my do pobliskiego pubu "Kuźnia" - jednego ze sponsorów koncertu - by przy piwie przeżyć wszystko jeszcze raz. Było po północy. Mieliśmy wyjątkowe szczęście - po jakiejś półgodzinie drzwi lokalu huknęły o ścianę i do środka wkroczyła dwumetrowa postać, wiodąc za sobą resztę zespołu. Z głośników leciało akurat Sunsets, więc atmosfera była odpowiednia. Panowie wraz z towarzystwem rozgościli się przy barze, właściciele lokalu stawiali drinki (tak długo jak byłem, Fish pił tylko czerwone wino!). Zdobyłem się na odwagę i dosiadłem do Fisha, by jeszcze raz podziękować za wspaniały koncert, a także za ten, za który nie miałem okazji aż do tego momentu podziękować - Marillion w Poznaniu, podczas trasy Clutching At Straws.
Fish miał klasę, nie potraktował mnie jak kolejnego namolnego fana, lecz zaczął ze mną normalnie rozmawiać - co porabiam, od jak dawna słucham muzyki, czy podoba mi się płyta... Bardzo sympatycznie. Potem musiał mnie już mieć trochę dosyć - wyszło, że w gronie znajomych byłem jedyną osobą z jaką taką znajomością angielskiego, więc co chwilę ktoś prosił "idź do niego i poproś o autograf". Na początku szło nieźle, ale kiedy trzeci czy czwarty raz podszedłem z naręczem plakatów, Fish podniósł oczy do nieba i wyjęczał "Oh shit, not HIM again!"

Niestety, było też parę niemiłych akcentów. Jeden z nich to kradzież telefonu komórkowego Fisha i jakichś dodatkowych przedmiotów z zaparkowanego przed Filharmonią autobusu. Drugi, to zupełnie bezsensowne komentarze niektórych gazet następnego dnia. Przykładowo, facet pisze w recenzji, że był to najlepszy koncert rockowy w Bydgoszczy, po czym zaraz w następnym zdaniu stwierdza, że koncert Porcupine Tree był o niebo lepszy. Drugi przykład kretynizmu (inaczej się tego nie da określić): zdjęcie Fisha, przechodzącego obok olbrzymiej ciężarówki, w której przewożono nagłośnienie. Podpis pod zdjęciem: "Fish opuszcza swój wielki dom na kółkach - cóż, gwiazdy mają taki styl". Lekko żenujące, nie uważacie? Ale generalnie było to magiczne doświadczenie, jedno na dziesięć lat. Bez żadnego gadania. Już i tak się za bardzo rozgadałem!!! Kurczę, miło sobie powspominać. Nie mogę się doczekać następnego koncertu...


2008-09-26

Wielka Smuta... w TVP Kultura

Miałem okazję obejrzeć rosyjski film „historyczny”, Rok 1612, w którym jedną z głównych rół gra Michał Żebrowski. Dziełko bez rewelacji, dość chaotyczne i odczapistyczne (po cholerę ten jednorożec?!), już nawet nie trzymające się, a wiszące na jednym fakcie historycznym. Niemniej ogląda się przyjemnie, umysł się nie męczy, realizacja z rozmachem. Krótko mówiąc, kolorowa bajka. Tymczasem z niedawnej dyskusji w TVP Kultura dowiedziałem się, że Rok 1612 to nie tylko kompletna bzdura, ale również film „antypolski”, w którym „prymitywni, źli Polacy” przejęli rolę odgrywaną w radzieckich filmach propagandowych przez „pięknych nazistów”. Zgłupiałem. Albo byłem na innym filmie, albo trzech smędzących w studiu mędrków wydłubywało bezsensowne tezy ze swoich nosków zapchanych Platonem i antyrosyjskimi fobiami. Zachodzę w głowę, co w tej przesłodzonej, wydumanej opowiastce mogło być „antypolskie”? Przedstawienie mordów i gwałtów na bezbronnych rosyjskich wieśniakach? Pokazanie chęci zdobycia władzy przez hetmana Kibowskiego i sięgania przy tym po wszelkie dostępne środki? Jeżeli ktoś tak uważa, to po prostu nie zna historii, a nawet nie obserwuje rzeczywistości, bo podobne metody stosuje się po dziś dzień, tylko może w bardziej wysublimowany sposób. Zaskoczyło mnie, że przed zarzutem antypolskości broni film dziennik o jakże oryginalnym tytule „Dziennik”... znana niegdyś PiSowska wazelinówka.

2008-09-22

Wszystko wydarzy się dzisiaj

Pożoga się rozszerza. :-) Coraz więcej artystów udostępnia za pośrednictwem Internetu już nie pojedyncze utwory, lecz całe płyty. Do tego zacnego grona dołączyli ostatnio Brian Eno (Thursday Afternoon nadal uważam za genialną płytę!) i David Byrne. Nie ma się co oszukiwać, ten album nie jest jakimś wiekopomnym dziełem; ot, przyjemna muzyczka do posłuchania w pracy. Ale gest niewątpliwie miły. :-)


2008-09-21

Słonecznik?!

Jakiś czas temu władze miasta ogłosiły konkurs na nazwę dla nowo zakupionego statku, który będzie pływał po Brdzie. Nazwa - według regulaminu konkursu - miała oddawać charakter statku (jest napędzany energią słoneczną), a ponadto wiązać go jakoś z Bydgoszczą. Zgłosiłem swoją propozycję: „Słoneczna Ondyna”. Nieistotne, czy to udana nazwa, czy nie (z perspektywy czasu raczej nie), rzecz w tym, że konkurs został rozwiązany z pominięciem zasad. Wybrano nazwę „Słonecznik”, która całkiem mi się podoba, ale „Słonecznikiem” może nazywać się statek pływający we Wrocławiu, Warszawie, Poznaniu - jednym słowem gdziekolwiek. Nie ma tu żadnych nawiązań do Bydgoszczy, można ewentualnie się domyślić, że chodzi o pojazd napędzany słońcem. Argument, że jest to nazwa dobrze brzmiąca po angielsku, jest totalnie od czapy - czy to znaczy, że na jednej burcie będzie po polsku, a na drugiej po angielsku? To w takim razie na rufie powinna być jeszcze po niemiecku...

2008-09-19

Żywot Ryana

Moje zainteresowanie klubem Manchester United rozpoczęło się na dobre dopiero w okolicach 1999 roku, tak więc przegapiłem całą wspaniałą erę, gdy gwiazdą drużyny był Eric Cantona, czego bardzo żałuję.

Jest jednak ktoś, kto łączy tamte czasy z późniejszym okresem sukcesów (od roku 1999) i obecnymi czasami. Obserwując poczynania Manchesteru United od 9 lat, dochodzę do wniosku, że jest to mój ulubiony zawodnik tej drużyny (zwłaszcza po odejściu Ruuda Van Nistelrooya). Tą osobą jest Ryan Giggs, człowiek, który zapisał tak piękną kartę w historii angielskiej piłki nożnej, że nawet pobieżne przejrzenie jego osiągnięć przyprawia o zawrót głowy. Dość napisać, że grając przez niemal osiemnaście lat w pierwszym składzie MUtd zdobywał gole w każdym sezonie, ma oszałamiającą liczbę asyst (289 na 535 meczów w Premier League), a dodatkowo jest zawodnikiem, ktory wystąpił najwięcej razy w barwach swojego klubu (758, więcej niż legendarny Sir Bobby Charlton). Każdy, kto widział chociaż jeden z jego niesamowitych rajdów lewą stroną boiska, musi przyznać, że jest to piłkarz niezrównanej klasy.

Piszę o tym wszystkim dlatego, że prawdopodobnie zbliża się niestety koniec jego kariery. Odbywają się spotkania celebrujące jego osiągnięcia, oficjele wygłaszają pochwały i podsumowania... Co prawda Ryan jest zakontraktowany do końca przyszłego roku, ale nie podoba mi się atmosfera tworzona wokół niego. David Seaman grał do czterdziestki - z całego serca życzę tego samego Giggsowi. :-)

2008-09-11

Fish wraca do Marillion!

W roku 1989 Fish wydał swoją pierwszą płytę solową po rozstaniu z Marillion. Znajduje się na niej utwór State of Mind, z tekstem o wybitnie politycznej wymowie. Niemal dwadzieścia lat później opuszczony zespół Marillion na mającej się ukazać płycie Happiness is The Road umieszcza piosenkę... State of Mind - jeszcze nie wiem, o czym jest tekst, bo jej nie słyszałem. Oczywiście nie są to te same utwory, jednak przekaz jest dla mnie całkowicie jasny: te dwa kawałki stanowią klamrę spinającą dwudziestoletni okres rozłąki!!! Po zakończeniu tras koncertowych Fisha i Marillion obie strony wydadzą oświadczenie o powrocie Szkota do zespołu i rozpoczęciu nagrywania nowej płyty, na której Steve Hogarth będzie obsługiwał drugi zestaw klawiszy oraz występował w chórkach. W moim przekonaniu utwierdza mnie fakt, że na listopad zapowiedziana jest premiera sześciopłytowego zestawu koncertów Marillion z lat 1982-1987, niewątpliwie w celu przypomnienia, jak to drzewiej bywało. A bywało pięknie, oj pięknie...! :-)

A tak serio... Marillion wykonuje kolejny krok w głąb Internetu, udostępniając swój najnowszy album w sieci przed premierą. Nie tak po prostu - żeby ściągnąć utwory, trzeba podać swój adres e-mail, który zostaje zweryfikowany, a jego właściciel będzie otrzymywał... khem khem, „oferty handlowe”. Czy zespół na tym skorzysta, czas pokaże. Ja cierpliwie czekam na przybycie zamówionych płytek, umilając sobie czas słuchaniem... Manhattan Transfer, ha ha ha.

2008-09-08

Mamma Mia!!!

Nie mogę, po prostu nie mogę! Słucham soundtracku do tego cholernego musicalu i miska mi się jarzy na całego! :-))) Zawsze lubiłem Abbę, na zasadzie sentymentu, tak jak się lubi smak zapamiętany z dzieciństwa, ale nie przypuszczałem, że ekranizacja musicalu zrobi na mnie takie wrażenie. Całkowicie bezpretensjonalny film, bez sztucznych ogni i fajerwerków, ze świetnymi aktorami (chociaż Brosnanowi sugerowałbym raczej śpiewanie Toma Waitsa, jeśli już musi śpiewać) i znakomitą muzyką. Początek nie napawał mnie optymizmem - siksa wyglądająca na dwunastolatkę egzaltowanym głosikiem śpiewa Honey, Honey. Teraz jest to jeden z moich ulubionych kawałków na płycie, bo oczywiście w minioną sobotę od razu kupiliśmy soundtrack. Potem fabuła się rozkręca, chwyta i nie puszcza do samego końca. Oczywiście nie ma co przesadzać z tą fabułą, jest prosta, by nie powiedzieć banalna, ale tak doskonale zgrana ze świetnymi utworami, że człowiek siedzi kompletnie oczarowany. Najbardziej lubię chyba SOS, chociaż trudno wskazać mi utwór, którego tutaj nie dałoby się lubić. Kolega, który od jakichś trzech miesięcy zachwalał film, wygrał co najmniej dwa piwa - założyliśmy się, czy przypadnie nam do gustu. Jak kolega się będzie uśmiechał, to dostanie więcej tego piwa... Jedyne, co mnie trochę ubodło, to polityczna poprawność, która przemieliła Colina Firtha w biseksa (homo?), ale na szczęście ten wątek jest tylko delikatnie zaznaczony.


Co mnie dodatkowo zaskoczyło, to teksty. Słuchając muzyki, zwłaszcza takiej z założenia rozrywkowej, jakoś specjalnie się w nie nie wsłuchuję, i niesłusznie. Takie Winner Takes It All jest całkiem niezłe, jak i wspomniane już wcześniej SOS. No i w ogóle, kurna... Oto przykład, jak profesjonalnie zrobić kawał zarąbistej rozrywki. Gorąco polecam!

2008-09-05

Warto znać sąsiada!

Klikając wczoraj bezmyślnie po kanałach Cyfrowego Polsatu, trafiłem w stacji Kino Polska na film dokumentalny z 1982 roku, poświęcony historii Bydgoszczy od momentu odzyskania niepodległości w 1920 roku po wybuch II Wojny Światowej. Opisuje on miasto, w którym Polacy i Niemcy żyli obok siebie, w dobrosąsiedzkich stosunkach. Oczywiście film z pierwszego roku stanu wojennego nie mógł uniknąć wstawek typowo propagandowych (na zasadzie „zła Polska za sanacji, dobra Polska za socjalizmu”), ale mimo tego ogólny obraz był obiektywny. Mnie najbardziej wzruszyło, że jedną z osób wypowiadających się o przedwojennej Bydgoszczy był pan Wincenty Gordon , wielce zasłużony bydgoszczanin, którego byłem... sąsiadem jako gówniarz totalny, kompletnie nie zdający sobie sprawy, obok kogo mieszka. :-) Państwo Gordonowie, jak ich zapamiętałem, byli już bardzo zaawansowani wiekiem, dlatego bardzo często rodzice kazali mi brać od nich kluczyk od skrzynki i przynosić adresowaną do nich pocztę. Zawsze w takich sytuacjach pan Wincenty zapraszał mnie do ich maleńkiego mieszkanka, odkluczał staromodną szafkę i częstował cukierkiem z rzeźbionego pucharka... Dopiero później, jakieś 10 lat po jego śmierci dowiedziałem się, co robił w czasie wojny (akcje sabotażowe przeciw Niemcom) i jaką rolę odgrywał w życiu miasta po wojnie. W Fordonie jest ulica Wincentego Gordona. Żal, że za jego życia byłem za mały, żeby móc prowadzić z nim jakiekolwiek rozmowy o historii.

Natomiast przed wspomnianym wyżej filmem puszczono Sąsiadów.

2008-08-22

Typische Polnische Wirtschaft...

...czyli opowieść z cyklu „co by tu jeszcze spieprzyć, panowie?". Przez dobry miesiąc na ulicy Inwalidów wylewano starannie asfaltową nawierzchnię jezdni, zrobiono betonową wylewkę chodników, na której ułożone zostały kostki chodnikowe. Niestety, albo się różne firmy nie dogadały, albo - co wydaje mi się bardziej prawdopodobne - ktoś po prostu zapomniał o położeniu jakiejś ważnej rury czy kabla. Od wczoraj więc młoty pneumatyczne pracowicie kują beton, kostki chodnikowe leżą w kupkach przy krawężniku, a miniaturowe koparki drążą rowy pod zapomniane instalacje. Ruch jest znowu nieco utrudniony, po zakończeniu robót chodniki zapewne nie będą już tak gładkie i równe, jak pierwotnie... Kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci, ja płacę - jednym słowem, my wszyscy. A dyrektor Zarządu Dróg Miejskich i Komunikacji Publicznej i tak stwierdzi, że to wszystko było wcześniej zaplanowane, albo że winny jest podwykonawca, wobec którego zostaną wyciągnięte surowe konsekwencje. Ech, żal człowieka ogarnia, jak na to wszystko patrzy...

2008-08-19

Radiofobia

Nie, nie chodzi o strach przed słuchaniem radia. :-) W ramach rozgrzewania bloga po bardzo długim okresie przestoju, wrzucam linkę do interesującego artykułu na temat prawdziwych efektów wybuchu elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Poza suchymi danymi pokazuje on, jak bardzo zachodnia propaganda (tak tak, coś takiego zdecydowanie istnieje) i oszołomstwo po obu stronach żelaznej kurtyny namieszały ludziom w głowach i doprowadziły do strat nie tylko materialnych.

Tymczasem urlop, urlop i po urlopie...

2008-07-24

Quidam

Po dość długiej przerwie wybraliśmy się po raz kolejny na koncert w Radiu PiK. Tym razem grała inowrocławska kapela progresywna Quidam. Zespół działa już od wielu lat, jednak do mojej świadomości dotarł jakoś mocniej przy okazji współpracy z Colinem Bassem, na jego rewelacyjnej płycie „An Outcast of the Islands”. I na tym na dobrą sprawę się skończyło. Tak więc na koncert szedłem z praktycznie żadną znajomością twórczości zespołu, wiedząc jedynie, że dotychczasową wokalistkę zastąpił wokalista.

Moim zdaniem, była to zmiana na gorsze. Kto pamięta „boską Emilię”, musi przyznać rację. :-) Ta dziewczyna miała świeży, mocny, charakterystyczny głos - tymczasem kolega Bartosz śpiewa... po prostu śpiewa. Być może oszczędzał gardło przed czekającym ich występem w Loreley, ale niestety nie wywołał żadnych emocji, a momentami wręcz niknął na tle pozostałych muzyków (jak zresztą od czasu do czasu gitarzysta - przy solówkach!!!). Co jest nie tak ze studiem Radia PiK (bo przecież nie z realizatorem?), że jeszcze nie trafiliśmy na dobrze nagłośniony koncert - tzn. nie za głośno, nie za cicho, wyraźnie słychać wszystkie instrumenty?

No a poza tym zespołowi nie można nic zarzucić - przynajmniej pod względem technicznym. Niestety, bolesną przypadłością polskiej muzyki progresywnej (może nie tylko polskiej, może nie tylko progresywnej?) jest to, że w okolicach trzeciego-czwartego kawałka człowiek czuje się, jakby przez uszy przeciągali mu kłąb waty. Brak zapadających w pamięć melodii (tydzień po koncercie nie jestem w stanie zanucić nic, a na przykład takie Czaqurwagrać dźwięczy mi w uszach do dzisiaj, i to wcale nie ze względu na zawarty w tekście wulgaryzm), w większości te same, ograne schematy: spokojne wejście, walnięcie w refrenie, standardowa solówka gitary, standardowa solówka na klawiszach (albo intro i outro). Nuda, panie. I droga na Ostrołękę.

Oczywiście, wytykam negatywy, bo podobno lubię marudzić (ja?!?!), a poza tym o nich jakoś łatwiej i przyjemniej się pisze. :-) Co nie znaczy, że koncert mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie - było fajnie, wokalista potrafił całkiem nieźle ożywić publikę, co - biorąc pod uwagę skromne możliwości lokalowe - stanowiło niezłe osiągnięcie. Świetny był „Wróbelek Elemelek” (© Kasia), czyli koleś popiskujący na różnych flecikach. Jak panowie zacytowali w swoich utworach kawałki King Crimson i Deep Purple, to też było całkiem przyjemnie. A zdecydowaną opinię spróbuję sobie wyrobić po planowanym na 6 września koncercie w Inowrocławiu.

PS. Jakaś szansa na poduszki pod tyłek? Krzesła w studiu są przeraźliwie twarde...

Arlanda

Wczoraj po raz któryś z kolei obejrzeliśmy Love, Actually. Film znakomity, nawet się śmialiśmy, że powinniśmy oglądać go przynajmniej raz w miesiącu. Dodatkowo płyta zawiera wycięte sceny, z którymi całość trwałaby 3,5 godziny! Szkoda, że nie trwa - te, które obejrzeliśmy, były naprawdę niezłe.

Oglądając końcówkę filmu, przypomniało mi się podsztokholmskie lotnisko Arlanda. Miałem okazję zobaczyć je podczas podróży „w sprawach służbowych”. Podróż odbyła się wieczorem, w dodatku w niedzielę. Już sam przelot nad Sztokholmem był bardzo dziwnym, surrealistycznym przeżyciem. Samolot płynął nad zachmurzonym, zamglonym miastem, którego przebijające się w górę światła tworzyły wrażenie, jakbyśmy unosili się nad dziwnym, tajemniczym kamieniem, bladym bursztynem tętniącym wewnątrz życiem. Potem wszystko zniknęło, na długą chwilę ustępując miejsca ciemnym lasom oszronionym światłem księżyca.

A potem była Arlanda. Dziwna osada pośrodku niczego - przynajmniej takie było moje wrażenie. O wpół do dziesiątej w nocy, w niedzielę, miejsce całkowicie opustoszałe. Wraz z innymi pasażerami szedłem ciągiem nieskończonych, wysokich, dźwięczących echem korytarzy, przechodziłem przez kolejne rozsuwające się, szklane drzwi, by dotrzeć w końcu do maszyny wydającej bagaże. To kolejne dziwaczne przeżycie - grupa jakichś dwudziestu, może trzydziestu osób, stojących w kompletnym milczeniu przed przesuwającą się taśmą podajnika, topniejąca w miarę wyłuskiwania bagaży przez kolejnych podróżnych, którzy natychmiast znikali z terminalu, nie mącąc ciszy. I ten moment niepewności, czy na pewno moja waliza da radę wydostać się z trzewi potwora? Na szczęście obyło się bez problemów i jedyne, co pozostało, to również wyjść z budynku, by złapać taksówkę do hotelu (uważając na oszustów, przed którymi mnie ostrzegano). Na zewnątrz - zaskakująco - kręciło się dość sporo ludzi, jednak odczucia wywołane przez martwe, ogromne przestrzenie korytarzy na Arlandzie utrzymywały się jeszcze dość długo, a przybycie do hotelu tylko je wzmocniło...

2008-07-16

RMF Classic

Od niedługiego czasu możemy odbierać na bydgoskich falach radiowych stację RMF Classic. Jest to odprysk „dużego RMFu”, dla mnie kompletnie zaskakujący, biorąc pod uwagę fakt, że stacja-matka jest sztandarowym przykładem radia sformatowanego, tandeciarskiego i odhumanizowanego. Lubię słuchać Classica nie tylko ze względu na muzykę poważną i filmową, którą w nim prezentują, ale także dla audycji edukacyjnych i rozmów prowadzonych z gośćmi. W tej chwili trwa godzinny program z Gajosem, który nie tylko mówi rzeczy ciekawe, ale do tego językiem na co dzień nie słyszanym w radiu ani telewizji - spokojnym, pięknym, bogatym. Czysta przyjemność! Szkoda tylko, że w firmie nie pozwalają na słuchanie radia z netu... :-/

2008-07-10

Znaki łaski

Krąży takie dość egzaltowane powiedzenie, że muzyka jest twarzą boga. Muszę niestety ze smutkiem stwierdzić, że dawno na nią nie „patrzyłem”. Nie pamiętam, by w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy jakaś płyta czy utwór zrobiły na mnie wielkie wrażenie, oczarowały swoją świeżością, zachwyciły. Wręcz przeciwnie, czego przykładem Lao Che albo ostatnio Czesław Śpiewa - koszmar nieprawdopodobny, chciałem pisać o nim notkę, ale mam dosyć powodów do nerwów w pracy. :-)

Szczęśliwie bóg (bogowie?) znowu pozwolił mi przez chwilę patrzeć w swoje oblicze :-), objawiając przede mną trzy płyty.
  • Ornette Coleman, The Shape of Jazz to Come (1959). Sześć utworów, sześć dotknięć Absolutu... Gdy wsłuchuję się swoim niewprawnym uchem w linie poszczególnych instrumentów, wydają się być w większości kompletnie bez sensu: jedna trąba dmie swoje, druga swoje, perkusja stuka rytm z jeszcze innej parafii... Dopiero złożenie pojedynczych partii w całość ujawnia skrywane piękno i geniusz. Te z pozoru niedbałe, improwizowane frazy, wydmuchiwane z niezwykłą swobodą, graniczącą z nonszalancją, przez saksofon i kornet, osadzone na mocnych fundamentach basu i perkusji, to cudo, jakiego od dawna nie słyszałem. Przy tej muzyce zamykam oczy i odlatuję. Całość chwyta za uszy, mózg i serce (niekoniecznie w tej kolejności), nie puszczając aż do ostatniego dźwięku. Jest to niesamowite tym bardziej, że płyta została zarejestrowana w sześć godzin, w trakcie których nagrano osiem utworów! No i jeszcze jedna sprawa - miało to miejsce 50 lat temu... :-) A efekt jest nadal świeży i inspirujący.
  • Miles Davis, In A Silent Way (1969). Tę płytę porównałbym do rzeki. :-). Zawiera zaledwie dwa - za to długie - utwory, trwające po około 20 minut. Każdy z nich jest z kolei podzielony na trzy części. Mimo takiej, dość rozbudowanej konstrukcji, całość... leniwie płynie. Fajnie byłoby wsiąść do pociągu byle jakiego i, będąc unoszonym gdzieś w dal, słuchać tej muzyki, gapiąc się przez okno. :-) Perkusja nabija dość szybki rytm, ale poza tym nikt nigdzie się nie spieszy, słuchacz ma wrażenie, że muzycy grają od niechcenia, że improwizują - co tak do końca nie jest prawdą, bo końcowy efekt to rezultat pracy producenta, Teo Macera (odpowiedzialnego również za przełomowe, fenomenalne Kind of Blue). Płyta została nagrana w składzie ośmioosobowym, wszyscy uczestnicy mają znaczące miejsce na kartach historii jazzu; warto odnotować drugie - po solowej płycie debiutanckiej - pojawienie się Johna McLaughlina, późniejszego lidera Mahavishnu Orchestra. Jak podaje Wikipedia, McLaughlin poznał Milesa i został zaproszony do udziału w sesji dzień przed jej dokonaniem...
  • PJ Harvey, To Bring You My Love (1995). Zuuuupełnie inna strona muzycznego spektrum. Trzymając się wstępu, można powiedzieć, że to mroczna twarz Boga. Zdecydowanie nie nadaje się na podkład muzyczny do słonecznego dnia, chyba że ktoś lubi doprawić sobie a perfect day (hint, hint) odrobiną dziegciu i goryczy. :-) Muzyka bardzo ascetyczna, surowa i oszczędna, jednocześnie ciężka i gęsta od emocji. Różnych emocji: od demonicznego, maniakalnego To Bring You My Love, przez bezkompromisowe, zaczepne Meet Ze Monster, po pełne tęsknoty, liryczne, melancholijne Teclo - zresztą praktycznie każdy kawałek na tej płycie to perełka. Również teksty przyprawiają o dreszcze... które zaczynają się od I was born in the desert, przechodzą w próżną prośbę Let me ride on his grace for a while, by osiągnąć kulminację w równie niemożliwej do spełnienia szeptance-wyliczance zaczynającej się od słów Little fish bigh fish swimming in the water... Idealne warunki do słuchania tego albumu to piątkowy, deszczowy wieczór z butelką mocnego alkoholu. :-)
PS. Tak, wiem, dyskutowanie o muzyce to jak tańczenie o malarstwie... Dlatego z kolegą, który parę tygodni temu próbował przekonywać mnie o wielkości The Flower Kings czy RPWL, nie pogadaliśmy zbyt długo. :-) Może kiedy indziej. :-)

2008-07-03

Trzy fakty i pytanie

  1. Miasto zainwestowało 200 tysięcy złotych w remont jednego wagoniku tramwajowego, w którym ma się mieścić punkt informacji turystycznej. Za obsługę i prowadzenie tego punktu miasto będzie płacić co miesiąc prywatnej firmie.
  2. Miasto oddało za darmo (jak to się ładnie mówi, przekazało) innej firmie zewnętrznej teren na placu Teatralnym (samo centrum), na którym firma ta postawiła duży, brzydki telebim prezentujący reklamy. W zamian za swój gest miasto będzie mogło się na nim reklamować przez dwie godziny dziennie, płacąc rzeczonej firmie miesięczny abonament!
  3. Na remont i utrzymanie wszystkich bydgoskich fontann (wszystkich trzech?) miasto dysponuje kwotą 50-60 tysięcy złotych rocznie. W związku z tym może sobie pozwolić tylko na doraźne naprawy, o żadnym odnowieniu czy upiększeniu nie ma mowy.

Czy mi się wydaje, czy te trzy fakty w sumie to paradoks, absurd i jedna wielka granda?

2008-06-27

21

At that time of the night I sit in the bar sipping iced White Russian... Było nas troje, porcje mogły być nieco większe. Niemniej wieczór/noc dały w beret, wspomnienie nigdy nie zagaśnie. Marillion forever. :-))) Carry on the torch. I tylko szkoda, że Ciebie nie ma ze mną, my long lost friend.

2008-06-26

I wanna see THE light!

Bardzo ważne pytanie niewiedzącego.
A to tylko jedno - niekoniecznie pierwsze - z fundamentalnych pytań... :-)

2008-06-13

BBC - Badly Broadcast Crap

Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle! Jakiś czas temu Cyfrowy Polsat udostępnił cztery kanały prześwietnej telewizji BBC. Nic, tylko się cieszyć, w końcu ten brytyjski nadawca to wzorzec smaku, profesjonalizmu, rzetelności i... no cud miód i orzeszki po prostu. Taaa... niestety, wziął się za to jakiś „fachowiec”, w myśl zasady dobry Bóg już zrobił, co mógł.

Tak więc mamy do dyspozycji BBC Entertainment, Lifestyle, Knowledge plus CBeebies - z tych wszystkich najbardziej odpowiadałoby mi Knowledge. Cóż, wystarczy godzina... co ja piszę godzina, PÓŁ godziny! by człowieka ogarnął totalny wkurw, zniechęcenie i piana na pysku. Programy powtarzane są na okrągło, co samo w sobie nie jest złe, ale jeżeli przez dwa miesiące każdego popołudnia prędzej czy później trafia się na ten sam program o praniu brudnych gaci, Michaelu Palinie na Słowacji albo odchudzaniu grubych bab, to można się nieco zirytować... ;-) Ale nie to jest najbardziej wkurzającym chwytem artystycznym stosowanym przez BBC (Polsat?)! Otóż, jak we wszystkich telewizjach komercyjnych, również tutaj audycje są przerywane reklamami. Tylko że te reklamy wbijają się na ekran w połowie kwestii wypowiadanej przez lektora lub bohaterów programu, i to nie między słowami, a najczęściej w pół słowa! Żenada. A zdarza się również, że ten sam blok reklamowy jest powtarzany dwa razy pod rząd, to znaczy blok się kończy i natychmiast zaczyna jeszcze raz... :-) BARDZO mnie intryguje, kto jest za to odpowiedzialny - ustawiony gdzieś w piwnicy siedziby BBC komputer, który ma zaprogramowaną emisję na Polskę na zasadzie podobnej do playlist w stacjach radiowych (ale tam reklamy wchodzą jednak PO piosenkach), czy też jednak jakiś domorosły mędrek, delegowany z ramienia Polshitu na front BBC.

Są też rzeczy, które już nawet nie tyle irytują, co bawią. W jednym z popularnych seriali o człowieku - za diabła nie przypomnę sobie ani jego tytułu, ani nazwiska prezentera, taki popularny był ten program! - jakiś oversensitive redaktor pozasłaniał... genitalia niemowlaczków pokazywanych w jednym z odcinków! W efekcie w niektórych scenach zamazane było pół ekranu. Ja rozumiem potrzebę walki z pornografią czy pedofilią w mediach, ale bawienie się w zamazywacza programów przyrodniczych to doprawdy solidna przesada. Żałuję, że nie widziałem odcinka poświęconego rozmnażaniu - to musiało być normalnie radio w telewizji!

W pewnym momencie miałem nawet parcie, żeby napisać do BBC o wyjaśnienia. Po długich poszukiwaniach znalazłem jakieś forum internetowe, które jednak tego dnia miało problemy - nie udało mi się wpisać żadnej wiadomości. A potem po prostu mi się odechciało. Cóż, szkoda, że jedyny kanał, który mógłby być naprawdę interesujący, w wersji Cyfrowego Polsatu nie da się oglądać. Na udostępnienie Planete czy National Geographic też pewnie nie ma co liczyć. No dobra, gdzie ja odłożyłem tę książkę...

2008-06-12

Tymczasem...

W zalewie durnych pomysłów Pana Prezydęta pojawiła się w miarę dobra nowina. Mam nadzieję, że stwierdzenie o przeniesieniu sprawy na jesień to tylko elegancki sposób na całkowite wycofanie się z chociaż jednego idiotyzmu. Skwer przy Mostowej - jeśli powstanie - proponowałbym ozdobić pięcioma wiewiórkami Bydziami. Będą jak ulał. Jak by im jeszcze dostawić Biegaczy z Kaskady... cudo!

2008-06-03

Oops! He did it again...

Po cichu... po wielkiemu cichu... Trent Reznor wydał kolejną płytę NIN. Właściwie zamiast „wydał”, lepiej byłoby napisać „wrzucił do sieci” - płytę może pobrać każdy za darmo, w różnych formatach, od mp3 po hipermegawysokiej jakości pliki wav. To odważniejszy ruch niż w przypadku poprzedniego wydawnictwa (czego?), czyli czteroczęściowego Ghosts I-IV, ale biorąc pod uwagę, że luksusowa, limitowana edycja Duchów (2500 egzemplarzy po 300 dolców sztuka) sprzedała się praktycznie na pniu, mógł sobie spokojnie pozwolić na taki gest. Jestem na razie po pierwszym przesłuchaniu The Slip, pierwsza rzecz, jaka rzuca się w uszy, to... pogodniejsze brzmienia. Oj, nie za to lubimy Nine Inch Nails, nie za to... :-) Cała płyta jest poza tym szybka, w tym sensie, że jeszcze dobrze się nie wsłuchałem, a już się skończyła. Na temat jakości muzyki po pierwszym razie się nie wypowiadam. ;-)

Natomiast bardzo mnie ciekawi, jak podobny pomysł sprawdzi się w przypadku Marillion - oni też rozważają luksusową, limitowaną edycję Happiness is the Road, po 150 funtów za egzemplarz.

2008-06-02

...i nie było żadnego!

Zniknął z ulic ostatni ślad reklamowego wytrysku intelektualnego Sołtysa - samotny biały Biegacz na wylocie Wyszyńskiego. Jeżdżąc tamtędy do pracy, obserwowałem stopniowe wykruszanie się jego kolegów. Jeszcze w środę czy czwartek było ich dwóch (z początkowych czterech), a w piątek rano został już tylko on. Zastanawiałem się, czy nie cyknąć mu fotki i nie zamieścić jej w Sieci pod tytułem Samotność długodystansowca... niestety, nie zdążyłem. Inni Biegacze porozstawiani w różnych częściach miasta poznikali już znacznie wcześniej (nie mam pewności, być może tych paru biedaków, którzy skryli się na balkonie Kaskady, jeszcze tam tkwi). Tak więc rewelacyjny pomysł Prezydęta, mający rozsławiać Mistrzostwa Świata na Zawiszy, nie dotrwał do początku imprezy. Oczywiście nie wynika to wyłącznie z faktu, że pomysł był nieudany - wydatnie do zniknięcia Biegaczy przyczynili się „kulturalni inaczej”, których niestety pełno w mieście... Jednak w mojej pamięci figurki te pozostaną jako ostateczny przykład bucowatości Sołtysa - był tak zakochany w swoim pomyśle, że dla jego obrony nie zawahał się niemal zlikwidować galerię Kantorek.

2008-05-27

Still alive

Ciągle żyję... Ale powoli tonę. W połowie czerwca niezbędny będzie sanity check. Watch this space...

2008-05-10

Bydgoszcz w Rzeczpospolitej

Nie czytam Rzeczpospolitej, tak więc informację o artykule dotyczącym Bydgoszczy znalazłem przypadkiem, za pośrednictwem bydgoskiego forum Gazety Wyborczej. Artykuł siłą rzeczy dość pobieżny, ale zwraca uwagę na większość ciekawych aspektów naszego miasta. Odnotowuję z przyjemnością. :-)

2008-05-08

Biusty na kółkach

Wiosna nie sprzyja Bydgoszczy. Budząca się do życia natura powoduje bowiem, że również w naszych radnych żywiej krążą soki, w związku z czym radni zaczynają MYŚLEĆ. Jak już wymyślili zwężenie Mostowej (co z tego wyniknie, można było się przekonać w ostatni poniedziałek: obok Kaskady budowano podest do beer-burdelu sięgający połowy deptaka, a na płycie Rynku odbywał się jakiś koncert; w tej sytuacji przez grupy widzów trudno było się przecisnąć), to stwierdzili, że nie ma co spoczywać na laurach, i wykoncypowali przeniesienie Łuczniczki. Rzekomo stoi ona w mało eksponowanym miejscu, w dodatku w pobliżu publicznego kibla. Quelle horreur! No więc plan jest taki: pomnik Barciszewskiego da się na Wełniany Rynek, Łuczniczkę zaś na nowy skwer na rogu Mostowej i Grodzkiej (ciekawe, czy będzie celowała w Sowę)... Drapię się w głowę, ale za żadne skarby nie potrafię wymyślić, gdzie w tym rejonie ma się znaleźć miejsce na „mały amfiteatr” (chyba że amfiteatrzyk? kukiełkowy?), granitowe schody, ławeczki, „tryskacze i kolorowe światła”? [Przed chwilą odkryłem, że tak to ma wyglądać (plik .rar)]. Ale architekt miasta nie ma z tym problemu, już „w zeszłym roku opracowaliśmy koncepcję zaaranżowania nowej przestrzeni publicznej przed spichrzami”, więc ja też na razie będę spał spokojnie. Natomiast w tym śmiałym planie brakuje mi jednego elementu: co począć z budynkiem Teatru Polskiego. Przecież, jeśli trzymać się słów pana architekta, on również znajduje się na peryferiach centrum! Mam taki pomysł: może w całości przenieść go po prostu na plac Teatralny...? Natomiast co do pomnika Barciszewskiego, to myślę sobie tak, moi drodzy: po jego przeflancowaniu na Wełniany Rynek w dawnym miejscu pozostanie całkiem smakowita działeczka... Hmmm... czyżby pp. Sowa, Bulanda i Mucha mieli już jakiś pomysł na jej zagospodarowanie?

Swoją drogą, to mam taką propozycję, żeby do wszystkich bydgoskich pomników dorobić gustowne postumenty z kółkami. W ten sposób zyskamy możliwość prostego przetaczania ich z miejsca na miejsce w dowolnym momencie, zgodnie z np. życzeniem inwestora. Wyobraźmy sobie Pomnik Walki i Męczeństwa na lawecie - czyż to nie imponująca wizja?! Dodatkowo pozwoliłaby na rozwiązanie trwających sporów wokół tego pomnika: jest impreza na Rynku, przetaczamy monumencik za Farę. Impreza skończona - pomnik wraca na płytę, możemy znowu czcić pamięć pomordowanych... Ale po co ograniczać się do pomników już istniejących?! Czy nie byłoby słuszną koncepcją stworzenie biustu na kółkach, przedstawiającego miłościwie nam panującego Pana Prezydęta? Można by go wytaczać w przeddzień odbywanych przez Niego spotkań z mieszkańcami poszczególnych dzielnic miasta, by wdzięczna ludność składała pod nim kwiaty... A cała Rada Miasta na kółkach? Jakie cudne, ponadpartyjne konstelacje można by tworzyć!!!

A tak już w poważniejszym tonie pisząc: dlaczego władze miasta wydają się dążyć do skomasowania wszystkich atrakcji w okolicach Starego Miasta? Czyżby obawiały się, że wycieczki poza jego obręb obnażą zaniedbania, brud i odpadające tynki, będące świadectwem ich nieudolności i leserstwa?

Jakże pięknie by było, gdyby nasi włodarze skupili się wyłącznie na czynnościach, w których tak znakomicie się spełniają...

Pisanie do gazety. To trudna sztuka

Generalnie jestem pod wrażeniem tytułologii stosowanej przez „dziennikarzów” bydgoskiej Gazety Wyborczej. Mam wrażenie, że opuścili lekcję polskiego, na której uczono o zdaniach złożonych. Stąd w dzienniku tym pojawiają się takie tytuły:

- Studencka gazeta może upaść. Z winy uczelni
- Przechodnie dostaną kotylion. Od PCK
- Strzelają do szefa. Na imprezie integracyjnej
- Godzinny bilet widmo. W kiosku go nie kupisz

To NIE WSZYSTKIE przykłady z TEGO tygodnia. Idąc dalej tym tropem, podpowiadam wyrobnikom dziennikarskiego pióra parę przeróbek innych nagłówków:

- Letnia kolekcja. Dla żołnierzy
- Całe miasto pobiegnie. Na Osiedlu Leśnym
- Twoje mieszkanie może! Zagrać w filmie
- Urbaniści czekają na nasze. Opinie o Mostowej
- Pismaki Wyborczej mają. Problem z pisaniem

Propozycje są oczywiście. Gratis. O szlag, mnie to też wzięło...!

2008-05-02

Dzień na krańcu świata

Mimo wszelkich niedogodności, mimo rozbicia długiego weekendu, lubię takie dni, jak dzisiejszy. Wrzucony od czapy dzień roboczy między dniami wolnymi. Większość koleżeństwa na urlopie, w biurze cisza i spokój, wzrok od czasu do czasu ześlizguje się od niechcenia z monitora na sunące leniwie ulicą nieliczne samochody. W takie dni warto mieć na podorędziu odpowiednią muzykę, na przykład album Approaching Silence Davida Sylviana, albo Thursday Afternoon Briana Eno. To idealne soundtracki do marzeń, trzeba jednak uważać, żeby za bardzo nie odpłynąć. :-) Ktoś mógłby nazwać je muzyką tła i miałby rację: dźwięki sączą się niemal niepostrzeżenie, przemykają gdzieś na granicy między świadomością i podświadomością, tworząc błogi, wyciszony nastrój.

Dzień jest na tyle spokojny, że kiedy, jadąc rano do pracy jak zwykle skręciłem w leśny skrót, na ścieżce skakały sobie kosy i gołębie grzywacze (teraz już wiem, czemu po angielsku nazywają się woodpidgeons!), a za zakrętem na gałęzi drzewa siedziała sobie w ogóle niezestresowana sójka... Oczywiście, po wczorajszym fotografowaniu miałem na aparacie założony nie ten obiektyw, co trzeba, więc nawet się nie zatrzymywałem, bo - jak wynika z moich dotychczasowych doświadczeń ze srokami - ptaszydło pozwoliłoby mi zmienić obiektyw, po czym natychmiast poszłoby w długą... :-)Albo zawiodłaby elektronika, jak ostatnim razem z wiewiórką: gdy już pozwoliła podejść do siebie na jakieś pięć metrów i nawet zaprezentowała biały brzuszek, aparat powiedział „Change battery pack”.

Tak więc dzień płynie sobie powoli i bezstresowo. Pogoda wczesnowiosenna, a wiatr wieje w stronę miasta, więc powrót do domu nie będzie wymagał krwi, potu i łez. W słuchawkach leci sobie In The Light Zeppelinów, bardzo przyjemny, wyluzowany kawałek. Gdy go słucham, marzy mi się piwo na bruku Starego Rynku, chodzenie na boso, leżenie na trawie i takie tam. Generalnie, ucieczka od cywilizacji, co być może nastąpi na jakiś czas jutro... ;-) Everybody needs some ligth!

2008-04-30

εὐαγγέλιον

Wczoraj nadeszła Dobra Nowina. Wygląda na to, że ktoś, kto walczy, wygra. Spełniliśmy toast za powodzenie mocnymi alkoholami. W drodze do domu lekko zaczęły mi się plątać nogi i język, ale wynikało to z upojenia optymizmem. Spałem jak dziecko...

2008-04-29

Beszczelny spam!

...i chwalipięctwo! Khem, khem...

PODLINKOWALI MNIE NA BYDZIA.PL!!! Odnośnik wiedzie do stareńkiego wpisu na temat Bydgoszczy. Autorowi krótkiego kursu tanga na barze serdecznie dziękuję za zauważenie i propozycję rozpropagowania. :-) W ciągu ostatnich dwóch dni zauważyłem znaczny wzrost odwiedzin mojego bloga. :-)))

Teraz tylko czekać na zainteresowanie ze strony prasy, propozycje gościnnych występów w najpopularniejszych telenowelach (ja chcę do Na Wspólnej!), spotkania z czytelnikami... Wreszcie! :-)))

A tak całkiem serio: jeszcze raz dzięki, Michał. :-)

2008-04-27

Fresh Body Shop

Wszystkim fanom Nine Inch Nails, zwłaszcza tym, do których nie przemawia ostatnie wydawnictwo Trenta (chociaż warto przebrnąć przez te 36 utworów), polecam nagrania francuskiego zespołu Fresh Body Shop. Trzy płyty można ściągnąć całkowicie legalnie i za darmo z Jamendo. Album Make It End sprawia wrażenie, że to zaginione taśmy NIN. :-) Niezłe granie, choć zastanawiam się, czy tak doskonała kopia nie zacznie mnie szybko wkurzać... ;^)

2008-04-25

Happy B-Day, Mr Fish!

Dzisiaj Wielka Ryba obchodzi 50 urodziny. Czas pędzi! Jeszcze nie tak dawno temu po raz pierwszy słuchałem deklaracji, że nie jest niczym zdrożnym zapłonąć nieco jaśniej, gdy ukrywasz, że zbliża się trzydziestka... a tu proszę! :-) Te urodziny wywołują we mnie całą masę refleksji na temat czasu upływającego i upłyniętego, ale nie chcę ich poruszać, smutki zachowując sobie na nocne godziny rozmyślań. :-)

Artystycznie rozeszliśmy się z Fishem już dawno temu. Jeszcze pierwszą solową płytę uznałem od razu za lepszą od Marillionowego Seasons End, ale to było niewątpliwie na fali szoku, wywołanej odejściem Ryby i przyjęciem do zespołu prawie nikomu nieznanego pokurcza... ;-) Oczywiście, Vigil in the Wilderness of Mirrors jest świetnym albumem, jednak z perspektywy czasu wiem, że zdecydowanie częściej słuchałem debiutanckiego wydawnictwa H-Marillion.

Moim zdaniem, rzecz polega na tym, że Fishowi nigdy nie udało się zebrać stałego składu muzyków towarzyszących. Paradoksalnie, w ten sposób przestał być artystą progresywnym - w przeciwieństwie od Marillion, gdzie widać ciągłe poszukiwanie, odbywające się jednak w ściśle zdefiniowanych granicach. Tymczasem Ryba kręci się od dłuższego czasu wokół własnego ogona, praktycznie od Raingods with Zippos nie nagrywając niczego, co pozostałoby w pamięci na nieco dłużej. Nawet najnowsze wydawnictwo, Thirteenth Star, podobno docenione przez krytyków, jest zbiorem przyjemnych, ale lekko nadętych i standardowych rockowych kawałków...

Anyway, w związku z półwieczem Szkota, Kaczkowski zapuścił wczoraj w Trójce trzy utwory z najnowszej płyty, które okrasił fragmentami zeszłorocznego wywiadu z wokalistą. Leżałem już w wyrze, skupiając się na słuchaniu, i może dlatego tak mocno trafiło do mnie to, co Fish powiedział o świecie współczesnym i tym z lat 80. A mówił o możliwościach wyboru towarów, produktów, usług, które przekraczają „wydajność” zwykłego człowieka. O oderwaniu polityków i warstw rządzących od rzeczywistości i ludzi, które już wkrótce może doprowadzić do wybuchu globalnego niezadowolenia. O świecie, który nabiera rozpędu, szkoda tylko, że w kompletnie nieznanym kierunku. Wszystko to było dość przygnębiające, ale niestety trafne. :-/ Z jednej strony wprawiło mnie w melancholijny nastrój; z drugiej, cieszę się, że Fish nie stracił trzeźwości i ostrości spojrzenia, co - biorąc pod uwagę jego drinking records - nie byłoby wcale dziwne... :-)

A propos drinking, mimo zapowiedzi „rodzinnej imprezy” nie wątpię, że szkocka i wódka będą dziś płynęły strumieniem w Haddington. :-) Cóż, wszystkiego najlepszego i kolejnych co najmniej 50 udanych lat!

Slainte mhath!

2008-04-18

Potwory z przeszłości

Dawno temu w internetowym kanale Gazety Wyborczej przeczytałem poruszającą informację o człowieku, który odwiedzając obóz-muzeum w Auschwitz, w jednym z prezentowanych na zdjęciach esesmanów rozpoznał swojego ojca. Wcześniej podobno nie znał jego wojennych losów, choć - jak sam przyznaje - wśród „domowych pamiątek” znalazł skierowanie do Auschwitz i potwierdzenie pobrania stamtąd munduru. To intrygujące, bo czy widząc te rzeczy, będąc młodym Niemcem, można się zastanawiać, co robił ojciec w czasie wojny?

Jeśli jednak faktycznie bohater artykułu żył w niewiedzy, to jak przerażająca musi być jego trauma? Ojciec, którego znał przez całe życie, który do swojej śmierci był... pastorem, okazuje się nagle jednym z trybików nazistowskiej machiny zagłady. I to nie jakimś szeregowym żołnierzem, lecz jedną z osób dokonujących wstępnej selekcji więźniów. Nie wiem, czy na miejscu tego Niemca poradziłbym sobie psychicznie z taką sytuacją...

2008-04-15

Lao Che - powinni tego zakazać!

Wiadomo, że grafomanii tekściarskiej i muzycznej na rynku polskim i światowym jest aż nadto (żeby wspomnieć tylko Shakirę śpiewającą o swoich małych cyckach albo biodrach, które nie kłamią, zespół Feel czy inną Dodę), ale po co dodatkowo wycierać sobie pysk Bogiem? Od jakiegoś czasu Trójka wzięła się za propagowanie tfurczości Lao Che, i niestety przy „porannym goleniu” nader często zdarza mi się trafić na wykwity - ostatnio piosenkę o Noe(m?). Nie dość, że typowe mędzenie, czyli nosowa, „refleksyjna” melorecytacja, to jeszcze te rymy... Utopię waszą utopię w potopie... Jesssu! Co za koszmar... Chyba po to, żeby dodatkowo zwiększyć obciachowość, zespół na własnej stronie pisze o najnowszej płycie:

Teksty groteskowe w swoim wyrazie mają oddać słabości i ułomności ludzkiej natury. Tytuł płyty Gospel oddaje karykaturalną wizję rzeczywistości.

Że teksty groteskowe, to fakt, ale oddają raczej słabość ich autora. Natomiast w jaki sposób słowo gospel ma oddawać karykaturalną wizję rzeczywistości, nie jestem w stanie dojść... Panowie, mniej marketingowego bełkotu, więcej artystycznych poszukiwań!

2008-04-11

Wieczór animacji

Wczoraj wieczorem w klubie Mózg odbyła się prezentacja trzech filmów animowanych wyprodukowanych przez łódzki Semafor. Obejrzeliśmy „Caracas” (na kanwie noweli Conrada „Młodość”), „Ichthys” oraz „Piotrusia i wilka. O ile pierwsze dwa filmy, graficznie interesujące, były fabularnie dość wydumane (ten pierwszy skończył się, zanim się zaczął) i nie zrobiły na mnie większego wrażenia, o tyle laureat Oscara okazał się bardzo pozytywnym zaskoczeniem - fantastyczna historia o wolności, potrzebie zrozumienia i tolerancji dla odmienności. Zdecydowanie warto zobaczyć.

2008-04-10

Seafarer

Za oknem szaro, deszczowo i zimno... Po ulicach toczą się sznury samochodów i nieliczni, chyba mocno zdesperowani rowerzyści. Horyzont wyznaczają jasnoszare plamy pagórków - wystarczy nieco wysilić wyobraźnię, by zobaczyć w nich rosnące grzbiety morskich fal, które lada moment roztrzaskają się o las.



Jakoś nie mogę przestać myśleć o prawdziwym morzu, tym, które widzieliśmy trzy tygodnie temu w Międzyzdrojach. Był to mój pierwszy pobyt nad Bałtykiem od... strach pomyśleć - prawie dwudziestu lat! Nigdy nie przepadałem za morzem ze względu na zatłoczone plaże, wciskający się wszędzie piasek, lipcowy, suchy zapach sosnowego lasu... Okazuje się, że po prostu bywałem na Wybrzeżu w nieodpowiednim czasie. :-) Tymczasem pustka wietrznej, deszczowej, obmywanej stalowoszarymi wodami plaży oferuje niemal mistyczne doznania, w morski bezkres mógłbym się wgapiać tak samo uporczywie i nieprzerwanie, jak w płomienie ogniska. Wyobrażam sobie, że na takie właśnie morze patrzył morski wędrowiec... A krzyk mew i szum fal zapadły mi w serce co najmniej tak głęboko, jak Telerim. ;-) Niecierpliwie czekam, by móc tam wrócić, do tego dziwnego miejsca podzielonego sztuczną granicą, z nadzieją, że tym razem uda się nam odwiedzić Łuczniczkę w Heringsdorfie.

2008-04-08

Burza w szklance szamba

Z niecierpliwością czekam, kiedy będę mógł napisać tekst o swoim mieście niezawierający narzekań, krytyki i marudzenia. Niestety, ostatnia afera z Galerią „Kantorek” i biegaczami w tle dowiodła, że pod panowaniem obecnego prezydenta mamy małe szanse na komentowanie wydarzeń pozytywnych. Z pewnością możemy natomiast liczyć na dalsze wojenki, nietrafione pomysły czy akcje mające przeszkodzić w próbach ubarwienia szarej miejskiej rzeczywistości.

W przypadku „Kantorka” przykre jest to, że żadna z decyzji Sołtysa, ani ta o likwidacji galerii, ani o przekazaniu jej BWA, nie była decyzją przemyślaną i popartą argumentami. W pierwszym przypadku wylazła na wierzch cała małostkowość KonDoma, który obraził się za krytykowanie nieciekawych figurek „przyozdabiających” miasto. Jestem natomiast przekonany, że wycofał się z likwidacji nie pod naciskiem merytorycznych argumentów, ale dlatego, że - jak napisano w jednym z „internauckich” komentarzy - narobił w spodnie ze strachu, gdy zobaczył, jak masową, negatywną reakcję wzbudził przeciwko sobie. Nie było go stać na męskie rozwiązanie sprawy, czyli przyznanie się do błędu, więc wymyślił kompromitujące go, moim zdaniem, obejście. O braku klasy pana prezydenta świadczy również to, że właścicielka „Kantorka” dowiedziała się o zmianie prezydenckiego postanowienia z prasy...

Pal sześć, że Sołtys nie potrafił zachować twarzy - w końcu to nie moja twarz - ale na tych przepychankach traci także miasto, kompromitowane przez niedopieczone pomysły i działania prezydenta i jego urzędasów. Dla mnie jedyną pociechą - choć marną - jest to, że ani razu na niego nie głosowałem.

2008-04-03

Rany, to o mnie!

Z pewnością nie jestem jedyną osobą miewającą odczucie, że tekst jakiejś piosenki czy wiersza został napisany specjalnie dla niej, opisuje jej życie, uczucia, czy nawet konkretne wydarzenia. Dla mnie bardzo istotny w tej działce był Marillion, czy raczej Fish jako autor tekstów (ale zaskoczenie!), ale również wiele tekstów Pink Floyd, Van Der Graaf Generator czy U2 (by wymienić tylko kilka). Często są to nawet nie całe teksty, ale zwrotka, zdanie, czy nawet pojedyncza fraza, która jakoś do mnie przemawia, albo po prostu nie chce wyjść z głowy (robi nam pappa ra ra...). Natomiast od pewnego czasu wsłuchuję się w twórczość Davida Bowie, którego do tej pory znałem z pojedynczych piosenek. Zacząłem od późniejszych rzeczy, takich jak Earthling, ze względu na jego nawiązania do techno, czy Heathen, na którym odkryłem REWELACYJNY kawałek pod tytułem Sunday. A dzisiaj słucham sobie płytki 'hours...', szukam w Internecie tekstu do pierwszego utworu Thursday's Child, no i... pozwolę sobie zacytować dwie zwrotki:
All of my life I've tried so hard
Doing my best with what I had
Nothing much happened all the same

Something about me stood apart
A whisper of hope that seemed to fail
Maybe I'm born right out of my time
Breaking my life in two
I to by było w sumie na tyle... :-)

2008-03-14

Uciec, ale dokąd?

Ulice miasta przyozdobił kolejny wykwit umysłu Prezydenciunia - biegacze. W zamyśle Sołtysa te niemal dwumetrowe figury, w kolorach symbolizujących różne rasy, mają reklamować zbliżające się Mistrzostwa Świata Juniorów w Lekkoatletyce. Tymczasem prezentują się... nijako, jak manekiny, które ktoś zostawił podczas likwidacji sklepu i zapomniał zabrać. Widziałem dwa „zestawy” (bo jest ich więcej) - na zbiegu Śniadeckich i Gdańskiej oraz na wylocie Mickiewicza. W tym drugim miejscu stoi na przejściu samotny żółtawy biegacz, stylizowany na piaskowiec, i wygląda niestety zupełnie od czapy, nie na miejscu, bez sensu... Sprawia wrażenie, jak by się rozglądał, gdzie tu dać nogę! A tymczasem do końca kadencji Sołtysa jeszcze ponad dwa lata... :-/

P.S. Miałem okazję przyjrzeć się biegaczom bliżej, również na Starym Rynku. Już wiem, co jest z nimi nie tak - bolą ich krzyże!!!

2008-03-11

Yes It Is!

W poniedziałek uczestniczyliśmy w koncercie, który był całkowitym przeciwieństwem piątkowego OpenSpace. W klubie Mózg wystąpił zespół Yells At Eels, grający „etniczno-improwizacyjny” jazz. Początkowo czułem pewien dyskomfort, bo panowie zaczęli od standardu Ornette Colemana, który zagrali dość dziko i agresywnie. Wcześniej wyczytałem, że perkusista i basista (notabene synowie Dennisa Gonzaleza, trębacza i lidera zespołu) wywodzą się ze sceny hardcorowo-punkowej, więc miałem obawy, że cały koncert będzie grany w takiej atmosferze. Na szczęście nie, muzycy grali mocno i z zaangażowaniem, ale dostosowując brzmienie i ekspresję do wykonywanego utworu. Zagrali m.in. Litanię Komedy - perkusista używał bardzo dziwnych pałeczek, przypominających... pędzle z patyków. :-)

Niestety, również na tym koncercie realizator dźwięku wyszedł z założenia, że powinno być głośno, na szczęście sala w Mózgu jest zupełnie inna od tej w radiu, więc nie było to tak męczące. Inną irytującą rzeczą były trzaski dochodzące co jakiś czas z jednego głośnika, prawdopodobnie tego, który nagłaśniał kontrabas. No i dodatkowo na początku koncertu z kolumn dochodziły charakterystyczne pingi, generowane przez niepowyłączane telefony komórkowe słuchaczy i muzyków...

W ogóle bardzo przyjemnie było popatrzeć na profesjonalistów przy pracy. Lider zespołu kojarzył mi się z kolegą mojego brata, natomiast basista - z jakąś postacią z kreskówek, ale nie potrafię uściślić. :-) Fajnie było patrzeć na ich wzajemne porozumienie przy pracy, zwracać uwagę na subtelne znaki, którymi sygnalizowali sobie zmiany tempa czy koniec utworu. Widać było, że świetnie się bawili. Basista z perkusistą zaimprowizowali w pewnym momencie szybki, dziwny kawałek: każdy z nich na przemian grał swoją partię, drąc się przy tym wniebogłosy. Po zakończeniu tego cuda Dennis Gonzalez stwierdził Wybaczcie moim chłopakom... :-)

Tak na marginesie: 27 marca gra w Mózgu Robotobibok. Uwielbiam ich płytę Jogging, więc pewnie się wybiorę... Bilety po 15 złotych!

2008-03-10

OpenSpace

Zdecydowanie najsłabszy koncert z trzech, które mieliśmy okazję obejrzeć do tej pory. Przyczyna leży chyba w słabości materiału zaprezentowanego przez muzyków, bo pod względem umiejętności czy instrumentarium nic nie można im było zarzucić (może poza faktem, że wokalistą w tym zespole jest klawiszowiec, człowiek o najmniej ciekawym głosie - chyba lepiej byłoby, gdyby śpiewał basista albo gitarzysta). Gdyby połączyć 3-4 kawałki w jeden, wyszedłby może dobry utwór. Dla mnie jest to o tyle zaskakujące, że muzyka zespołu, którą można usłyszeć za pośrednictwem ich profilu w MySpace brzmi nienajgorzej. Być może po prostu OpenSpace nie są zespołem koncertowym (co dodatkowo udowodnili długimi sekundami ciszy w przerwach między niektórymi utworami - coś, co podczas występu w studiu jest niedopuszczalne), ale niestety ich występ nie zachęcił mnie do kupna płyty, żeby przekonać się samemu.

Dodatkowo odbiór muzyki był utrudniony przez realizatora koncertu - dźwięk ustawiono zdecydowanie za głośno, wokalisty praktycznie nie dało się słyszeć. W pewnym momencie ktoś z publiczności rzucił hasło „Wokal głośniej”, chociaż lepsze zdecydowanie byłoby „Zespół ciszej”. Tak przy okazji - trudno mnie zaliczyć do zagorzałych miłośników ciszy, jednak zastanawiam się, dlaczego realizatorzy dźwięku wychodzą z założenia, że muzyka rockowa musi być GŁOŚNA? Oprócz radia, spotkałem się z takim podejściem w Filharmonii Pomorskiej, gdzie wydawałoby się, że ludzie odpowiedzialni za dźwięk podejdą z nieco większym szacunkiem do słuchaczy.

Dobry piesek!

Na ekrany wrócił Pitbull. Miałem poważne obawy, czy po kupie, jaką było „Twarzą w twarz”, Patryka Vegę będzie stać na podniesienie się z łopatek i sięgnięcie poziomu poprzednich serii. Na szczęście pierwszy odcinek „trójki” trzymał w napięciu, nastąpiło parę ważnych zmian (Barszczyk już nie rządzi, jest nowy komendant), nowa postać męska - Łapka - nieco przerysowana, ale dość interesująca, choć skrzydeł w terrorze już nie rozwinie. :-) Gdzieś w prasie czytałem, że Vega korzysta z pomocy trojga reżyserów, więc może to oni pozwalają mu utrzymać wysoki poziom. Na razie jestem pełen optymizmu.

I po raz kolejny zwracam uwagę na aktorstwo Andrzeja Grabowskiego. Ten artysta jest niesamowity, choć wiele osób nadal nie potrafi wyjąć go z szufladki pod nazwą „Ferdynand Kiepski”. Swoją grą powoduje, że jego Goebbels jest postacią wielowymiarową - niby prostak, post-milicyjne chamidło... ale jednak człowiek tragiczny. Naprawdę znakomity aktor.

2008-02-29

Ostatnio czytam...

Ostatnimi czasy - co widać zresztą w blogu - wpadłem po raz kolejny w „klimaty bydgoskie”. Zaczęło się od wspominanego wcześniej Kalendarza Bydgoskiego na rok bieżący, po lekturze którego wyciągnąłem z półki Dzieje Bydgoszczy do roku 1806 autorstwa nieżyjącego, niestety, Franciszka Mincera. Lektura nie jest łatwa, m.in. ze względu na przytaczane obszernie dane statystyczne czy finansowe, ale można z niej wyciągnąć wiele ciekawostek, jak ta o dodawaniu przez jednego z bydgoskich piekarzy do chleba pokruszonych kości skazańców (!!!) w celu pokonania konkurencji! :-)

Chcąc trochę poszerzyć bydgoskie horyzonty, odwiedziłem stronę Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej. Jest to projekt prowadzony przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu i Konsorcjum Bibliotek Naukowych Regionu Kujawsko-Pomorskiego. Żeby móc przeglądać zgromadzone w Bibliotece zasoby, należy zainstalować odpowiednią wtyczkę do przeglądarki internetowej. A jest co oglądać! Księgi adresowe z końca XIX i początku XX wieku - nawet nie przypuszczałem, że tak się wzruszę, znajdując w jednej z nich swoich dziadków! Są też plany miasta, sięgające początków XIX wieku, liczne numery gazet wydawanych w Bydgoszczy (w tych z lat 20. ubiegłego stulecia uderza zajadły antysemityzm nie tylko tekstów, ale również ogłoszeń i reklam), pocztówki... jednym słowem, bogactwo materiałów, z którymi naprawdę warto się zapoznać.

Obecnie jestem na etapie przeglądania starych numerów Kalendarza Bydgoskiego, staram się przy tym robić to chronologicznie. Z perspektywy 40 lat zabawnie czyta się artykuły o planowanym tramwaju do Fordonu, czy przebudowie skrzyżowania Gdańska-Focha, która miałaby odciążyć miasto od nadmiernego ruchu drogowego w tym miejscu. Oczywiście z planów tych do dziś nic nie zostało zrealizowane...

Inna rzecz, która zwróciła moją uwagę w starych Kalendarzach, to pojawiające się praktycznie w każdym numerze nawoływanie do wstępowania do Towarzystwa Miłośników Miasta Bydgoszczy. Jest to zabawne o tyle, że w chwili obecnej TMMB prowadzi dokładnie odwrotną politykę: przejrzałem całą witrynę Towarzystwa, nigdzie nie ma informacji, w jaki sposób można zostać jego członkiem. Mam wrażenie, że kiedyś gdzieś czytałem, że wymagana jest rekomendacja dwóch członków Towarzystwa, ale nie mogę teraz tego znaleźć.

2008-02-19

Kalendarz Bydgoski 2008

Wpadł mi niedawno w ręce najświeższy numer Kalendarza Bydgoskiego, rocznika obchodzącego właśnie 40-lecie istnienia. Nie czytuję regularnie tego periodyku, jednak ogólnie wiadomo, że jest to wydawnictwo bardzo zasłużone i interesujące, zawiera wiele przydatnych, ciekawych informacji. Tym bardziej smuci fakt, że bieżące wydanie jest tak niestaranne edytorsko i merytorycznie. Błędów tych nie ma może wiele, jednak, jak mówi przysłowie, „diabeł siedzi w szczegółach”. Tym bardziej, że wydawcą Kalendarza jest Towarzystwo Miłośników Miasta Bydgoszczy, na czele którego stoi były dziennikarz Dziennika Wieczornego, Jerzy Derenda. Irytują więc błędy w stylu „za tem”, „na prawdę”, wykorzystanie znaków interpunkcyjnych na zasadzie całkowitej przypadkowości. Do tego pojawia się co najmniej jeden poważny błąd merytoryczny: w tekście fetującym 18 rocznicę ukazywania się Expressu Bydgoskiego pada stwierdzenie, że w połowie lat 90. na bydgoskim rynku działały (oprócz EB) dwie gazety o długoletniej tradycji: Ilustrowany Kurier PolskiDziennik Wieczorny. Tymczasem funkcjonowała wtedy (i funkcjonuje zresztą do dziś) również Gazeta Pomorska, dziennik o 60-letniej tradycji. Żeby było śmieszniej, kolejny artykuł po wspomnianym o Expressie Bydgoskim traktuje właśnie o niej...

Zresztą samo TMMB to instytucja dość dziwaczna, której działalność nie jest chyba szerzej znana nikomu poza kręgami wtajemniczonych. W księgarniach można znaleźć publikacje przygotowane czy sponsorowane przez Towarzystwo, jednak jak na organizację, która w statucie ma wpisane „krzewienie umiłowania swego miasta, jego tradycji i kultury, tak w regionie, jak kraju i za granicą”, jest ono bardzo słabo słabo widoczne w mieście na co dzień. Ciekawi mnie, na przykład, czy TMMB - mieszczące się na obrzeżach Wyspy Młyńskiej - zareagowało w jakiś sposób na opisywane przeze mnie niedawno estetyczne koszmarki na Wyspie? Nic o tym nie wiem.

2008-02-18

Czas Apokalipsy?

Dzisiejszej nocy po raz kolejny śniła mi się totalna zagłada: zniszczone budynki, uciekający donikąd, spanikowani ludzie, paraliżująca świadomość nieuniknionego. Po przebudzeniu w pamięci pozostały tylko oderwane od całości obrazy: razem z kolegą, wiedząc już o katastrofie, podążamy szosą w Borach Tucholskich do Zamrzenicy; dzwonię do innego znajomego, żeby przyjechał po nas samochodem, ale on nie może; znane mi budynki leżą w zgliszczach.

Nie wierzę za bardzo w prorocze sny i doskonale wiem, skąd się wziął najnowszy: z łowionych jednym uchem informacji o amerykańskim satelicie. Jednak co mnie niepokoi, to fakt, że w KAŻDYM z nich pojawia się to samo miejsce (okolice mojej podstawówki) i ten sam klimat sytuacji ostatecznej, nie dla mnie, lecz dla całej ludzkości. Bywa on dość męczący psychicznie - na szczęście nie dzisiaj! :-) Ale też dzisiejszy sen nie był tak wyczerpujący i cholernie realistyczny, jak ten (inspirowany zresztą Dniem zagłady), w którym obserwowałem kosmiczne głazy spadające za Operą Nova i kościołem Św. Trójcy...

Myślę, że jako gatunek mamy bardzo dużo szczęścia: od wielu tysiącleci, czy może nawet milionów lat, nie przydarzyła się katastrofa na poziomie kontynentalnym (chyba że za prawdę uznamy historie o Atlantydzie), a taka, która potencjalnie mogła doprowadzić do zagłady wielu tysięcy istnień, miała miejsce na pustkowiu. Ale co nam po tym szczęściu, skoro najprawdopodobniej wyniszczymy się sami?

2008-02-14

Bydgoszcz - miasto doraźne do kwadratu

Szlag człowieka normalnie trafia... Luje przełażą przez barierkę na teren prywatny? To barierkę się trochę podwyższy. A że efekt jest równie elegancki jak Michał Wiśniewski? Plastyk miejski nie widzi problemu, poza tym to nie jego sprawa - on tu jest od malowania lodowiska na Starym Rynku w kolorowe maziaje, żeby było ładnie. Pani wiceprezydent miasta, odpowiedzialna za ten i inne architektoniczne cuda na Wyspie Młyńskiej, również jest zadowolona, przecież wkrótce będzie tam tak pięknie, że nikt nie zwróci uwagi na drobiazgi.

Wszystko człowiekowi opada, jak czyta i widzi takie rzeczy. Smutne.

Dodajmy jeszcze do tego niedawny pomysł, by jedną z nowych ulic nazwać imieniem kontrowersyjnej postaci historycznej. Pomysł przedsiębiorcy budowlanego z Torunia, dziwnie ochoczo podchwycony przez bydgoskich decydentów i organizacje. Naprawdę nie ma bydgoszczan z własnymi, oryginalnymi pomysłami?

2008-02-06

Rok Szczura - wydanie 2, poprawione

Niechętnie, ale muszę przyznać się do ignorancji: faktycznie Rok Szczura zaczyna się dopiero dzisiaj, o godzinie 17, tak przynajmniej podano w Trójce. Wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku! :-)

Dało mi to bodziec do napisania notki na temat, który poruszyłem jakiś czas temu w komentarzach, a mianowicie „poczytności” mojego bloga. Otóż wiem, że mam maluśką, ale wierną grupę czytelników (pozdrowienia i uściski). :-) Natomiast od pewnego czasu zauważyłem, że liczba osób odwiedzających stronę rośnie. Rekord padł 1 stycznia, kiedy „unikalnych” gości pojawiło się tutaj 71! Są to dane z Google Analytics. Szybki rzut oka na statystyki i wszystko jasne: do gwałtownego wzrostu popularności bloga przyczynił się wpis „Rok Szczura”. Nie ze względu na treść, lecz na tytuł: zapewne tego dnia wszyscy postanowili dowiedzieć się czegoś o znaku z chińskiego horoskopu. :-) Od tamtej pory liczba odwiedzin waha się, ale utrzymuje na dość stabilnym poziomie średnio 15 osób dziennie. Przy czym nadal największym magnesem przyciągającym gości jest szczur; w sumie od 1 stycznia, dzięki rozmaitym wyszukiwaniom z tym przemiłym zwierzątkiem jako jednym ze słów kluczowych, trafiły do mnie co najmniej 363 osoby, po czym najczęściej szybko uciekły. :-)

Nie do końca jasne jest dla mnie natomiast, jak trafiają na tego bloga ludzie z innych krajów, a nawet kontynentów? Rzecz jasna, są to najczęściej pojedyncze strzały, ale za to z takich miejsc, jak Indie, Australia, Malezja, Islandia czy Meksyk (niecierpliwie czekam na pierwszego wędrowca z Ameryki Południowej). :-) Niektórzy szukają pewnie po nicku (jak się okazuje, DarkMan jest dość popularny w Internecie), ale mimo wszystko względnie liczna reprezentacja „zagraniczników” stanowi dla mnie zagadkę. Aczkolwiek sympatyczną. :-)

2008-02-04

Led Zeppelin

Ołowiany sterowiec krąży nade mną od bardzo dawna, zapewne od momentu, gdy zaczął go słuchać mój brat - ale moment ten ginie w mrokach dziejów. :-) Do momentu, gdy świadomie zacząłem pasjonować się muzyką tego zespołu, gdzieś w podświadomości miałem tylko Schody do nieba Since I've Been Loving You. Niewiele. :-) Szczęśliwie, tak samo, jak w przypadku Marillion, braciszek zadbał o mój prawidłowy rozwój muzyczny, i w okolicach roku 1989 przytargał całą dyskografię Zepów zgraną na kasetki Agfa. :-) Wkrótce potem spędziłem z przyjaciółmi jedne z najbardziej fantastycznych wakacji w moim życiu, a muzyka Zeppelinów stanowiła do nich najlepszy soundtrack. Dość powiedzieć, że mieliśmy bardzo tandeciarski magnetofon dwukasetowy, w jednej kieszeni siedziała kaseta z płytami I/II, w drugiej III/IV, i tak sobie leciały na przemian przez cały dzień...

W Zeppelinie pogrążyłem się całkowicie. Pomijając fakt, że jest to rewelacyjna, ponadczasowa muzyka, to zadanie miałem o tyle ułatwione, że właśnie Fish odszedł od Marillion, a Marillion nagrało totalnie beznadziejną (jak mi się wtedy wydawało) płytę Seasons End. Tym chętniej zaprzyjaźniłem się więc z zespołem, ze strony którego nie groziły mi żadne nieprzyjemne niespodzianki. Wręcz przeciwnie - w tym czasie z jakiegoś powodu zaczęło odżywać zainteresowanie zespołem, więc pojawiały się różne składanki, nagrania koncertowe, artykuły w gazetach, a MTV (wtedy to była jeszcze telewizja muzyczna) nadało nawet dość długi program o zespole. Wszystko to podkręcało moje zamiłowanie do Led Zeppelin w takim stopniu, że przez długi czas chciałem być Robertem Plantem albo Johnem Paulem Jonesem. :-)))

Oczywiście Zeppelinów na żywo nie udało mi się zobaczyć, z oczywistych przyczyn, ale w 1998 roku na koncert do Katowic przyjechali Jimmy Page i Robert Plant (chyba 26 lutego jest 10 rocznica). Wydarzenie to utkwiło mi w pamięci ze względu na tłum, który w pewnym momencie tak zgęstniał, że stał się dość niebezpieczny. Zapamiętałem też występ bydgoskiego Abraxas. Mimo, że ich nie cierpię, wtedy było mi ich żal - występowali przed publicznością w większości im wrogą. I jeszcze jedno wspomnienie: w kieszeni koszuli miałem pokwitowanie na bagaż złożony w depozycie katowickiego Spodka, po koncercie wyciągnąłem z niej mokrą szmatkę, na szczęście przyjętą przez obsługę depozytu. :-)))

Minęła dekada, w czasie której słyszało się o animozjach między Plantem a Jonesem, i chyba niewiele osób wierzyło, że 3/4 składu Led Zep pojawi się jeszcze razem na scenie. Tymczasem panowie zrobili miłą niespodziankę: dobrali do składu Jasona Bonhama, syna swojego zmarłego perkusisty, i w grudniu zeszłego roku wystąpili na koncercie upamiętniającym Ahmeta Erteguna, założyciela i szefa wytwórni Atlantic. Bilety można było jedynie wylosować przez Internet, oczywiście szybko pojawiły się na aukcjach, a jeden z Zeppelinowych maniaków dał za parkę wejściówek 83 tysiące funtów... Sam koncert był podobno na tyle udany, że muzycy rozważają kilka następnych, w Stanach i Europie. A kto wie - może nawet nową płytę?

2008-01-24

Ulica historią podzielona

Mijający tydzień obejmuje dwie bardzo ważne dla Bydgoszczy daty: 88 rocznicę odzyskania niepodległości (20 stycznia) oraz 63 rocznicę wyzwolenia spod okupacji niemieckiej (24 stycznia). O ile ta pierwsza data - całkowicie słusznie - jest odpowiednio fetowana, to ta druga, zapewne jako „politycznie niepoprawna”, przemyka niemal niezauważona. Bydgoska strona Gazety Wyborczej milczy, większość pozostałych również, tylko oficjalna strona miasta zamieszcza krótką wzmiankę, ale prawdopodobnie jedynie dlatego, że w wydarzeniu wziął udział Konstanty Dombrowicz. Ten sam wpis znajduje się na stronie Radia PiK.

Oczywiste jest, że historię piszą zwycięzcy, więc wszelkie wydarzenia z czasów PRLu są w najlepszym razie przemilczane. W rezultacie mamy jednak do czynienia z historią zakłamaną, a wśród ludzi rośnie poziom ignorancji. O ile ciekawiej byłoby, gdyby przedstawiano dzieje kraju nie jako czarno-biały film, ale pstrokatą płachtę, gdzie nie ma wyłącznie złych Niemców (wielu z nich pomagało mojej babce w czasach okupacji) czy wyłącznie złych Rosjan.

W Bydgoszczy jest ul. 20 Stycznia 1920 r., która niegdyś nosiła nazwę... ul. 24 Stycznia 1945 r. Ot, po nadejściu nowych czasów nastąpiło takie proste przemianowanie. Marzę o tym, i mam nadzieję, że nadejdzie moment, kiedy jakiejś bydgoskiej ulicy zostanie nadana nazwa upamiętniająca wolność przyniesioną w 1945 roku.

PS. Również na stronie Gazety Wyborczej pojawiła się krótka wzmianka. [dm72, 22:20, 24.01.08]

2008-01-21

Kumka Olik

Kumka Olik
Tym razem, w ramach wspomnianego wcześniej cyklu koncertów na antenie Radia PiK, mieliśmy okazję wziąć udział w koncercie młodej kapeli z Mogilna, Kumka Olik. Średnia wieku w zespole 17 lat, generowany hałas - powyżej średniej. Muzyczna propozycja zespołu nie ucierpiałaby zapewne znacząco, gdyby podano ją o te kilka decybeli ciszej, chyba że głośne dźwięki miały służyć przesłonieniu monotonii prezentowanego materiału. Chłopaki nie grali źle, wręcz przeciwnie - wiele pomysłów mieli całkiem oryginalnych, ale ponieważ już po trzecim kawałku miałem watę w uszach, wszystkie utwory brzmiały dla mnie niemal identycznie, zaś w pamięci nie zostało praktycznie nic, poza coverami Oddziału Zamkniętego i Republiki (i to wcale nie dlatego, że lubię tylko te piosenki, które już znam). Kumka Olik gra muzykę opartą na tzw. teenage angst, czyli gitarzyści ze złością szarpią druty (excuse le mot), a wokalista raczej wykrzykuje niż wyśpiewuje teksty o złu świata, niezrozumieniu i innych takich sprawach ważnych dla nastolatków. Dobre do potupania w rytm i pobujania głową - naprawdę bawiliśmy się świetnie - ale po zakończeniu zostaje niewiele.

Zespół podpisał kontrakt z Universalem. Nie wiem, czy dla takich młodzieńców to dobre rozwiązanie, czy ich młode, buntownicze dusze nie zostaną złamane wymogami, naciskami i pomysłami menedżerów i producentów. ;-) W końcu mieliśmy wiele obiecujących indywidualności muzycznych, które po podpisaniu cyrografu z majorsem przepadały w otchłani zapomnienia, albo wydawały kawałki plastiku zasługujące jedynie na skwitowanie krótkim „Hop bęc”... Na marginesie, najsmutniejszym przykładem takiego rozjechania przez walec biznesu muzycznego jest Jarek Weber: fenomenalny wokalista, który kasował wszystkich zapiewajłów w naszym kraju, Drogę do gwiazd wygrał z palcem w nosie, Ewa Bem nosiła go na rękach, a Zbigniew Wodecki czyścił buty. Po czym Jaro podpisał papierek, wydał płytę będącą plastikowym kawałkiem totalnego, popowego gówna (tytuły piosenek mówią same za siebie), a teraz dogorywa jako podśpiewywacz w dennym programie Janowskiego Jaka to melodia.

Oczywiście życzę Kumka Olik jak najlepiej, przede wszystkim liczę na to, że w Universalu znajdzie się osoba, która zatroszczy się o wokalistę - raz, że przy swoim sposobie śpiewania chłopak raz dwa zedrze sobie struny głosowe (podczas koncertu już się ślizgał na końcówkach wersów), a dwa, że trzeba go (i cały zespół przy okazji) przygotować na ten smutny dzień, gdy przejdzie mutację... Technicznie instrumentaliści dają radę: zwłaszcza perkusista zrobił na mnie wrażenie, na skromnym zestawie wycinał bardzo fajne rzeczy; basista, skromnie ustawiony z tyłu, też prezentował ciekawe zagrywki. Generalnie widać jednak, że nie grają tak długo, jak Czaqu - ich scenicznej prezencji brakuje jeszcze swobody, takiego pełniejszego zgrania, jakie zaprezentowali ich toruńscy, bardziej doświadczeni koledzy.

Podczas koncertu miałem ze sobą aparat, co spowodowało u mnie lekkie rozdwojenie jaźni: z jednej strony fajnie byłoby całkowicie pogrążyć się w muzyce, ale z drugiej, równie przyjemnie polatać po sali i popstrykać fotki. Po raz pierwszy chyba udało mi się zapchać całą kartę (104 zdjęcia) i, niestety, jak można się było spodziewać, ilość zdecydowanie nie przeszła w jakość. Część zdjęć robionych bez lampy jest poruszona, mimo że robiłem je ze statywu - to daje jakieś pojęcie o poziomie hałasu, statyw drżał od niskich częstotliwości gitary basowej. Te z lampą są i tak dość ciemne, w dodatku zespół powychodził na nich z wampirzymi oczami. No i warunki panujące w studio są dość trudne dla fotografa-amatora: przyciemnione wnętrze z mocnymi, punktowymi światłami na scenie. Mam nadzieję, że na kolejnym koncercie pójdzie już nieco lepiej.