IDL

2009-12-08

Desant leśny

Nie ma ta nasza Bydgoszcz szczęścia do włodarzy, niestety. A to dyrektor ZDMiKP, który radzi rowerzystom, żeby kupili sobie węższe rowery, a to wysoko postawiony urzędnik ratusza, który w temacie wyboru nowego prezesa Leśnego Parku Kultury i Wypoczynku mówi, że „nie ma co czekać z nominacjami i bawić się w konkursy”... Wreszcie sam nowy prezes - facet znikąd (przepraszam mieszkańców Chełmży), 40-letni PiSdzielec, absolwent historii i podyplomowy ekonomista. Do tej pory był m.in. pełnomocnikiem KonDoma ds. Wielkiego Brezentowego Namiotu na Górze. Niewątpliwie jako były pracownik powiatowych i wojewódzkich urzędów pracy ma bezdyskusyjne kwalifikacje do zarządzania największym terenem zielonym w naszym mieście. Ci, którzy przynieśli go w teczce na miejsce po triumfatorze Wielkiej Gry (dla którego Myślęcinek był zbyt wielki, więc jeździł po nim samochodem), dali właśnie dowód, jak głęboko w dupie mają to, co dzieje się z Parkiem, a jak bardzo liczy się dla nich ewentualne poparcie PiSuarów w przyszłorocznych wyborach prezydenckich...

2009-10-26

Dla mnie to skarb

Wielokrotnie w różnych sytuacjach dawałem wyraz swojej głębokiej niechęci do wyrobów polskiego przemysłu muzycznego, do tych różnych Grabaży, Kazików, Lao Che... Są oczywiście chlubne wyjątki od tej reguły (np. Armia, „Der Prozess” - rewelacja!), jednak gdyby Unia Europejska wprowadziła w dziedzinie muzyki analogiczne wymogi, jak te dotyczące krzywizny bananów (albo ogórków), to moim zdaniem nasze uszy i poczucie estetyki tylko by na tym skorzystały.

Z tym większym dla siebie samego zaskoczeniem muszę stwierdzić, że nowe dzieło Katarzyny Rooijens (de domo Szczot) jest ogórkiem prostym jak norma UE przykazała, i nawet po rozłożeniu go na kawałki nie wychodzi z tego mizeria. :-) Składa się owa płyta z 11 różnorodnych utworów, znakomicie zrealizowanych, część z nich nasuwa skojarzenia z polską muzyką przełomu lat 1970/1980 (tak, to komplement!), a jednocześnie całość brzmi nowocześnie. Dodatkowo dużym plusem dla mnie jest to, że nie ma tutaj spinania się na przebój ani debilnych tekstów o paście avocado czy smarowaniu chleba ludźmi. Muzycznie jest spokojnie i bardzo oszczędnie, nawet żywsze utwory nie są przeładowane pomysłami aranżacyjnymi. Płyty słuchałem już kilkanaście razy - najprzyjemniej jest późnym wieczorem, a dzisiaj przejdzie jeszcze test na wypasionych słuchawkach :-) - i nie znudziła mi się ani nie nuży przy kolejnych odtworzeniach. Tak więc polecam.

2009-10-22

Wieczorne Polaków rozmowy...

Internetowy Dwutygodnik (bardzo interesujące teksty dotyczące wielu dziedzin kultury, polecam!) przeprowadził ostatnio internetową transmisję z odbywającej się na Uniwersytecie Warszawskim XVI Debaty Tischnerowskiej. Jej tematem był „Kryzys kapitalizmu?”, udział wzięły różne mądre postaci - Michał Boni, Aleksander Smolar, Marcin Król, Witold Orłowski... W tym leżał, moim zdaniem, główny problem całego przedsięwzięcia: wystąpienia były ciekawe, ale rozmawiali ze sobą ludzie z tego samego środowiska politycznego, które 20 lat temu decydowało o kształcie polskiego ustroju polityczno-ekonomicznego. Jeśli w trakcie dyskusji dochodziło nawet do polemik, to dotyczyły one niuansów, a nie pryncypiów. Szkoda, że nie zaproszono przedstawicieli innych opcji - komunistów, socjalistów, prawicy spoza kręgów liberalnych itp. To byłaby wymiana poglądów i wizji (owszem, zapewne niosąca ryzyko zamienienia się w pyskówkę), a nie miła, w sumie nieistotna pogawędka przyjaciół z dawnych lat... Istnieje takie angielskie sformułowanie, preaching to the converted - wygłaszanie kazań do już nawróconych - i ono właśnie przyszło mi wczoraj do głowy podczas tej debaty.

Jej konkluzja, wyrażona przez praktycznie wszystkich uczestników, była taka, że kapitalizm sam w sobie nie jest w kryzysie (w domyśle: to najlepszy system ekonomiczny, jaki wymyślono), natomiast dochodzi w jego ramach do wielu mniejszych i większych kryzysów, które z czasem, pozostawione same sobie, mogą doprowadzić do poważniejszych problemów. Jeżeli rządy nie podejmą jakichś przeciwdziałań, może dojść do dużej katastrofy. Nikt natomiast nie zwrócił uwagi na to, że być może ludzie zaczynają mieć dosyć obecnie panujących ustrojów będących pochodnymi kapitalizmu, są zmęczeni ciągłym pośpiechem, koniecznością ścigania się, dobiegnięcia do celu przed innymi... A zaczynają już o tym pisać w ojczyźnie kapitalizmu, więc wydaje mi się, że jest coś na rzeczy. Tylko my jak zwykle trochę z tyłu.

2009-10-19

Nie wieżę!!!

Bydgoszcz opanowała wieżomania. Najpierw koszmarny projekt Sowy, który zakłada zwieńczenie kamieniczek na Mostowej włoską campanilą (wiadomo, Bromberg miasto ze śródziemnomorskimi korzeniami), teraz niejaki biznesmen Szulc przymierza się do wykupienia działki u zbiegu Śniadeckich i Gdańskiej, gdzie postawi kamienicę, oczywiście zwieńczoną wieżą. Swoim projektem wpisuje się niewątpliwie w gusta Prezydęta Dombrowicza et consortes, ale czy naprawdę w ratuszu nie ma nikogo, kto by im podpowiedział, że planowane budynki stanowią tylko repliki znienawidzonej przez (prawie) wszystkich Kaskady?

2009-09-03

...

miotając się w porywającym przeciągu
rzekomego braku czasu
między pracą a domem
chlebem a solą
wyspą a rynkiem
wyborem a koniecznością
Jeśli nie obejmujesz po drodze sztuki
Zatrzymaj się. W oknie
zobaczysz zależnie od głębokości
wejrzenia
kilka warstw rzeczywistości
i jej nowych kreacji

Z podobnych przypadków rodzi się orkiestra
gwiżdzących hymn wyzwolenia wewnętrznego

Masz szansę zrozumieć i odczuć,
że czasu starczy ci co najmniej
na całe życie.

Wiersz Wojciecha Banacha zniknął wraz z całym budynkiem, na ścianie którego był wypisany. Podobno ma powrócić. Może mi też się uda. :-)

2009-06-26

The King Has Left the Planet...

Michael Jackson nie żyje. :-( Zmarł w wieku 50 lat, z powodu nagłego zatrzymania akcji serca - przynajmniej tyle wiem, pisząc te słowa i starając się nie śledzić spekulacji. Szkoda człowieka, który przy biernym współudziale nas wszystkich zmarnował sobie życie.

Pytanie zresztą, co to było za życie? Dziecko trafia na scenę w wieku 5 lat, natychmiast rzucone na głęboką wodę. Potem głęboka woda zmienia się w bezdenną otchłań, gdy solowa kariera zapewnia mu niewyobrażalną popularność i bogactwo, jednocześnie pozbawiając resztek jakiejkolwiek prywatności (której choć pozorów tak rozpaczliwie wydawał się bronić), a w pobliżu sami pochlebcy i klakierzy – nikogo, kto zapewniłby bezinteresowne wsparcie. Zaś wokół tłumy obserwatorów i mediów czekających na sensację. Makabryczna, smutna egzystencja. A gdy tylko talent do tworzenia hitów nieco osłabł, zleciały się stada sępów, gotowe do zbicia kasy na odbrązawianiu wizerunku Króla Popu.

W serwisie Facebook, obok zdjęcia Jacksona z lat największej sławy, ktoś napisał Do you remember that kid? He died some 25 years ago. Myślę, że to dobre podsumowanie tej smutnej historii...

2009-06-13

Curse you, Word!

Na TVN leci sobie film Facet z ogłoszenia. Romantyczna komedia, pan ściemnia z panią, spotykają się w parku na spacerze z psami. Pani stwierdza w pewnej chwili „You’re a dog guy”, co lektor bez chwili wahania odczytuje z listy dialogowej jako „Jesteś pisarzem”!!! Na rany, już nawet głupie edytory tekstów sprzysięgają się przeciw tłumaczom filmów i lektorom! Word nie znał słówka „psiarz”, więc zmienił z automatu na „pisarz”, a po drodze zabrakło redaktora (albo zasnął akurat nad tą linijką).
Notabene, film w oryginale nosi tytuł Must Love Dogs. Dlaczego w naszym pięknym kraju tytułu zagranicznego filmu nie można po prostu przetłumaczyć, tylko najczęściej tłumaczenie musi przypominać coś innego?

2009-06-12

No to nara!

Kończy się chyba wreszcie dość długa i nudna telenowela pt. „Przejście Cristiano Ronaldo do Realu Madryt”. Mimo niedawnych zapewnień, że czuje się świetnie  Manchesterze, Brylantynowy Chłopiec zamienia Wyspy na Półwysep. Wszystkiego dobrego, mam jednak niejasne wrażenie, że szczęścia tam nie znajdzie. Jak trafnie zauważył jeden z angielskich dziennikarzy, w MUtd są Rooney i Teves, którzy ryli trawę zębami, wypracowując sytuacje dla CR7 i pozostawiając całą chwałę jemu. Drużyna Realu – określana mianem Galácticos – takiego komfortu już mu zapewne nie da. Czy nie straci dobrego samopoczucia, gdy będzie musiał ganiać po boisku razem z dziewięcioma podobnymi mu gwiazdami? Wystarczy przypomnieć Davida Beckhama, który przeszedł do Realu, wtopił się w tło i skończył w lidze amerykańskiej…

Mimo wszystko powodzenia, Cristiano. Ja czekam niecierpliwie, kiedy na Old Trafford pojawi się Franck Ribéry… :-)

2009-05-10

Czas na (drastyczne?) zmiany...?

Tyle znaków zapytania, tyle wątpliwości! :-) Już od Somewhere Else myślę sobie, że nadszedł chyba czas, by Marillion zmienił... wokalistę! Absolutnie nic nie mam do Steve'a H - mimo bólu serca, jaki wywołało we mnie odejście Fisha, uważam, że H sprawdził się świetnie w roli nowego głosu M, pchnął zespół na nowe tory i przyczynił się do stworzenia rewelacyjnych rzeczy. Ale... wszyscy się starzejemy - również wokaliści, co w tym przypadku jest o tyle przykre, że wiąże się ze słabnącymi strunami głosowymi. Nie znam wokalistów rockowych, którzy trzymaliby poziom wokalny w starszym wieku (w niedzielę w MiniMaksie puścili Deep Purple z trasy sprzed 10 czy 15 lat, już wtedy Gillan brzmiał dość żałośnie). I u Hogartha słyszę to samo - na dobrą sprawę na Marbles - genialnej płycie - były fragmenty wokalnie „wysilone”. Teraz mielę na okrągło Happiness is the Road, które jest albumem świetnym, nawet jeśli trochę przydługim. Niestety, przez długi czas odpychało mnie od niego (i nadal często irytuje) miauczenie Hogartha w niektórych kawałkach. Nie jest ono co prawda aż tak wkurzające, jak wysiłki wokalne Chrisa Martina z Coldplay (albo Artura Rojka, żeby daleko nie szukać), ale o ile u tych dwóch wydaje się ono być manierą wokalną, to Steve po prostu nie daje rady. Co zresztą było też słychać na koncercie.

Dlatego uważam, że nadszedł czas na zmiany - w zespole zdecydowanie tkwi jeszcze potencjał, którego muzycy nie mogą w pełni wykorzystać, ponieważ tworząc nową muzykę muszą brać pod uwagę słabsze możliwości swojego frontmana. Z tego względu albumy Marillion zawierają coraz więcej utworów do nucenia, mruczenia, zawodzenia, mało jest kawałków czadowych, dynamicznych, które porwałyby obecnych i potencjalnych fanów, w których instrumentaliści mogliby się wykazać pełnią swoich możliwości. Niedawno zespół ogłosił, że przymierza się do nagrania albumu akustycznego - dla mnie to kolejny dowód, że coraz łatwiej przychodzi im zagłuszanie Stefka, postanowili więc złagodzić brzmienie (nawet jeśli to tylko jednorazowy pomysł). Moim zdaniem, jakieś młode gardło - a czemu by nie kobiece? - tchnęłoby w Marillion nowe życie, dało im trzecią młodość. ;-) Oczywiście zawsze pozostaje problem, co zrobić ze zużytym wokalistą. Nie sądzę, by H zadowolił się śpiewaniem chórków. Ale to zdolny facet, na pewno by sobie poradził... :-)

2009-04-07

Drogi porośnięte juniperem, 5

Tym razem dwie wrzutki z ostatnich dni.

Wczoraj Polsat wyświetlił Kod Da Vinci (notabene film jednak lepszy, niż sugerowali recenzenci, chociaż do kina bym się raczej nie wybrał). Uciekając przed policją, Sophie i prof. Langdon skrywają się w Bois de Boulogne, czyli wg tłumacza filmu, w Lasku... Bolońskim. Już Wielki Poeta retorycznie pytał, „Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Lasek Boloński?”. :-) W Paryżu jest oczywiście Lasek Buloński. Jedna mała literka, a w jednym garze lądują Włochy i Francja...

Druga rzecz, serial na FoxLife, Słyszący myśli, czy jakoś tak (a niesłyszący nie myśli, czy co? ;-)). Tu już sprawa gorsza, bo dla użytego w nim angielskiego sformułowania trudno chyba wymyślić dobry polski odpowiednik. Sytuacja jest z grubsza taka: zamordowano dziewczynę, bohater, który słyszy myśli innych ludzi (nie pytajcie!), prowadzi śledztwo. Ze skrawków fotografii składa wizerunek podejrzanego i razem z przyjacielem zastanawiają się, kim podejrzany mógł być dla dziewczyny. Przyjaciel rzuca pytająco „Sugar daddy?”. W tłumaczeniu lektor czyta „Tatuś?”. Nie piszę o tym, jako o poważnej wtopie, bo jak wspomniałem wcześniej, sprawa nie jest prosta. Patrzę w dostępne mi słowniki (m.in. dość wiarygodny PWN Oxford) i wszędzie widzę tłumaczenia opisowe, których w zwykłej, potocznej wypowiedzi nikt by raczej nie użył. PWN podaje „podtatusiały lowelas", a internetowy LING - „podtatusiały podrywacz” albo „podstarzały amant”. :-) Tymczasem „sugar daddy” to dojrzały albo starszy wiekiem facet, który młodszej osobie oferuje prezenty i kasę w zamian za przychylność (głównie erotyczną). Tak więc użyte w filmie „tatuś” nie oddaje głównych cech osoby opisywanej angielskim zwrotem, tak samo jak pogardliwe „kochaś”, które przeszło mi przez głowę, ale szybko je porzuciłem. Jeśli ktoś wpadnie na jakiś pomysł, proszę o wpisanie. :-)

Swoją drogą, termin „sugar mummy” (albo „mommy”) jest tylko w Urban Dictionary, ewentualnie na stronach oferujących kontakt z takimi paniami, nie przyjął się natomiast tak szeroko, jak jego męski odpowiednik...

2009-04-06

Dementi

Tak, to był kiepski żart Primaaprilisowy. Jestem cały, zdrowy i tak samo pozbawiony pomysłów na pisanie, jak przez poprzednie miesiące. Nikt mi nie groził. A poza tym wiosna przyszła. :-)

2009-04-01

Koniec

W związku z coraz liczniejszymi groźbami, jakie zacząłem dostawać ostatnio od nieznanych mi, a sprawiających wrażenie zdeterminowanych osób, kończę działalność blogową. Groźby powiązane są z paroma wpisami, które popełniłem - nie chcę wchodzić w szczegóły, bo nie ma sensu narażać kolejnych ludzi, wystarczy, że sam wpadłem w dość głębokie g... Dzięki serdeczne dla wszystkich, którym chciało się śledzić te strony, jeszcze serdeczniejsze dla tych, którzy komentowali. Pozdrawiam gorąco, może kiedyś jeszcze wypłynę w Internecie (a nie w jakiejś rzece).

2009-03-24

Ostatnie fm...

To się nie nasłuchałem last.fm. Wychodzi na to, że już niedługo od słuchaczy spoza Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Niemiec pobierane będą opłaty subskrypcyjne. Niewielkie, zaledwie 3 euro na miesiąc, ale na pewno wielu użytkowników odpadnie. Ja raczej też - słucham sporadycznie, powiedzmy przy jakichś dłuższych tłumaczeniach. Mimo wszystko szkoda. :-/

2009-03-17

Drogi porośnięte juniperem, 4

Tym razem krótko i bez związku z tłumaczeniem, ale za to treściwie. Dzisiejszy Express Bydgoski publikuje artykuł o dyrygentce Monice Wilkiewicz. Już na samym początku autorka tekstu, Katarzyna Idczak, radośnie informuje czytelników, że pani dyrygent „przed zespołem występuje tylko w spodniach”. Yummy! :-) Ciekawe, czy muzycy są w stanie skoncentrować się na graniu... :-)

2009-03-12

Drogi porośnięte juniperem, 3

Wczoraj, czekając na - zwycięski oczywiście - mecz Manchesteru United z jakąś mało znaną, włoską drużyną (chociaż włoską też średnio, skoro nazywają się Internazionale)... W każdym razie, czekając na ten mecz, oglądałem jednym okiem głupiutki program na kanale Animal Planet - Najzabawniejsze zwierzęta świata. Generalnie tłumaczenia na nim są finezyjne jak wypowiedzi polskich polityków, ale wczoraj totalnie rozbawiło mnie jedno z nich. Otóż program dzielony jest na podsekcje, których tytuły odwołują się do znanych programów telewizyjnych i popkultury generalnie. We wczorajszym odcinku jedna z nich nosiła tytuł „Pimp My Living Room” - i nawet niepotrzebny był charakterystyczny krój czcionki oraz kolorystyka, by zorientować się, że to nawiązanie do znanego z MTV (Mindless Television :-)) programu o przerabianiu starych samochodów. Niestety, tłumocz prawdopodobnie go nigdy nie widział, bo przetłumoczył rzeczone „Pimp My Living Room” na... „Uliczny salon”!!! :-))) Trzeba mieć dość rozciągliwą wyobraźnię, żeby od angielskiego pimp (alfons, sutener; stręczyć itd.) dojść do frazy „uliczny”, tym bardziej, że tłumaczenie to nie ma KOMPLETNIE nic wspólnego z tym, co działo się we wczorajszym odcinku Najzabawniejszych zwierząt świata. Pokazany filmik opowiadał bowiem o pewnym panu, który zmienił wystrój swojego salonu (poprzykrywał meble jakimiś szarymi szmatami), co nie spodobało się jego papudze, więc zaczęła go gonić po tym salonie. Hahaha, swoją drogą. A może ta papużka była alfonsem...? ;-)

2009-03-09

Fail!

Wieść gminna niesie, że próba zorganizowania referendum w sprawie odwołania Prezydenta Bydgoszczy nie powiodła się - inicjatorzy nie zebrali podobno wymaganej liczby niecałych 30 tys. głosów. Przykro, jeśli okaże się to prawdą, ciekawi mnie, ilu ewentualnie głosów zabrakło.

Smutne natomiast, że w jednym z portali społecznościowych pojawiają się komentarze pracowników Urzędu Miasta, że „bydgoszczanie nie dali się omotać”. Mój punkt widzenia jest taki: grupa inicjatywna wykorzystała nastroje panujące wśród mieszkańców naszego miasta. Trudno tu mówić o omotaniu - pewna, mam nadzieję, że wystarczająco spora, grupa ludzi była (i jest) niezadowolona z działań Prezydenta, z tego, co na co dzień widać na bydgoskich ulicach, a inicjatorzy referendum skanalizowali to niezadowolenie. Oczywiście, chcieli przy tym ugrać swoje sprawy, ale wydaje mi się, że nie mieli na to szans. Nawet gdyby udało im się doprowadzić do głosowania nad odwołaniem, nie oznacza to, że automatycznie na tym skorzystają podczas, powiedzmy, wyborów na nowego Prezydenta miasta.

Obawiam się natomiast, że rozpocznie się teraz kampania, by pokazać, jakiego to wspaniałego Prezydenta ma Bydgoszcz, i że grupie oszołomów nie udało się mu zaszkodzić. A nie mam pewności, czy Mściwy Konstanty nie wymyśli jeszcze czegoś, żeby pognębić swoich oponentów - tak jak pozwał do sądu kibiców Zawiszy, protestujących przeciw cyrkowi wokół nazwy stadionu, choć liczę, że w tym przypadku trafiła kosa na kamień.


2009-03-02

2009-02-23

Last.fm

Dzisiaj, w ramach cyklu „Wielkie odkrycia ludzkości”, prezentujemy Last.fm. :-) To takie radio z rekomendacjami, czyli wpisujemy ulubiony zespół, a na tej podstawie strona dobiera podobnych wykonawców. Na razie działa to bardzo fajnie, umożliwia poznanie nowej muzyki, szczególnie w przypadku tych twórców, których słucham od czasu do czasu albo od niedawna, więc nie za dobrze znam. Wpisałem np. Fleet Foxes, i to, co poleciało z głośników, bardzo mi się podobało. Podobnie w przypadku Diany Krall albo Marizy (usłyszałem śpiewaczkę fado o pseudonimie Misia - dla mnie bomba: i pseudonim, i muzyka). Coś takiego idealnie sprawdzałoby się w pracy (zwłaszcza że na zewnątrz budynku trwają prace remontowe i izolacja dźwiękowa jest wysoce pożądana), niestety - jest zakaz słuchania radia internetowego i generalna blokada. :-/

2009-02-16

Drogi porośnięte juniperem, 2

W sobotę obejrzałem Blade Runnera, tak zwaną ostateczną wersję reżyserską. Film został „odrestaurowany”, tak więc obraz i dźwięk są naprawdę przedniej jakości (dokładniejszy opis zmian można znaleźć w pierwszej recenzji na podlinkowanej wyżej stronie). Cóż z tego, skoro przyjemność oglądania psuje miejscami skopane tłumaczenie. Wierzyć się nie chce, żeby do tak pieczołowicie opracowanego filmu polski dystrybutor zdecydował się dołożyć językowego knota. Nie wiem nawet, kto go popełnił, ale to w sumie nieistotne.

Pierwszy przykład: Deckard odwiedza korporację Tyrella i po krótkiej rozmowie z Rachael spotyka samego Tyrella, a ten pyta go: Is this to be an empathy test? Capillary dilation of the so-called blush response? W napisach „capillary dilation” (rozszerzenie naczyń włoskowatych) jest przetłumaczone jako... „wypadanie włosów”! Oczami wyobraźni ujrzałem replikantów, którym w trakcie testu Voighta-Kampffa zaczynają wychodzić kłaki, jak nie przymierzając Staszkowi Tymowi w Misiu (W życiu do teatru bym nie poszedł!). Masakra!

Drugi: kiedy Rachael dowiaduje się, że jest replikantem, pyta Deckarda (którego zadaniem jest ich łapanie): Would you come after me?, co polski przełożyciel oddał jako Czy pojedziesz ze mną? Dokąd, na litość?!?! Na Bahamy, byczyć się na plaży i oliwić sobie nawzajem układy elektroniczne?!?! Tymczasem przerażona Rachael, moment wcześniej zastanawiająca się, że może uciekłaby „na północ”, patrzy na Ricka z niepokojem i pyta, czy w tej sytuacji by ją ścigał. Na co Deckard odpowiada, że on nie, ale inni... Ech.

Pomniejszych bzdurek (np. jedna z postaci mówi coś do Deckarda, a z napisów wynika, że zwraca się do jakiejś pani) nie biorę już pod uwagę. Szkoda, to mogło być wydawnictwo niemal doskonałe. Niemniej sam film jest genialny, to chyba najlepszy obraz sci-fi, jaki widziałem (tak, lepszy nawet od Matriksa), jeden z lepszych w ogóle. Do tego jeszcze ta fenomenalna ścieżka dźwiękowa...

2009-02-15

Marillion na zimno

Dzięki siłom wyższym za łagodną zimę! Gdyby 11 lutego była normalna, lutowa pogoda, czyli -15°C, a nie jakieś +5°C, koncert nie obyłby się bez odmrożeń, a może i śmiertelnych zamarznięć. Rację miał braciszek, że trzeba było jechać do Stodoły. Chciałbym poznać osobę, która wpadła na pomysł, żeby w połowie lutego koncert urządzić w kiepsko ogrzewanej, obskurnej hali produkcyjnej! Publika jeszcze jakoś dawała radę, bo raz, że wszyscy w kupie, dwa, że część sobie podskakiwała - chociaż chyba bardziej dla rozgrzewki niż do rytmu... Ale na muzyków - a konkretnie jednego - żal było patrzeć. Mark Kelly, który chyba od samego początku nie był w najlepszym humorze, w miarę grania błyskawicznie tracił jego resztki. Zimno było na tyle dojmujące, że co chwila musiał pociągać nosem i wycierać go palcami. :-) Jestem ciekaw, jak jego zdrowie... Pozostali muzycy zdawali się nie przejmować - Hogarth trzeźwiał w trakcie koncertu, poza tym dużo biegał i podskakiwał, tak jak Pete. Ian Mosley wykonywał pracę fizyczną, więc nie przejmował się w ogóle, natomiast Rothers jest chroniony tak grubą warstwą tłuszczu (mój brat zdębiał, jak go zobaczył), że mógłby spokojnie zagrać na Antarktydzie, ubrany tak, jak w Gdańsku - w czarną marynarę, koszulę i spodnie.

Ad meritum - koncert bardzo udany. Większość materiału z nowszych płyt, w sumie niewiele zaskoczeń (może poza Great Escape/Goodbye to all that). Ale do tego standardowy - to znaczy bardzo wysoki - marillionowy poziom, nawet jak się przednie głośniki wysypały, to zespół przy pomocy publiczności przetrwał to z uśmiechem na twarzy (a Hogarth i Rothers nie przestali nawet grać). Jedyny zarzut, jaki mam, to głośność rosnąca z upływem czasu do tego stopnia, że gdy w jednym utworze Pete zszedł na niższe dźwięki, było to wręcz nieprzyjemne. No i ktoś mógłby powiedzieć Hogarthowi, że pasek do gitary z różowym futerkiem to żenua, poza tym nie wystarczy mieć wiosło na szyi, trzeba jeszcze na nim coś zagrać sensownego... :-) Rothers miał niezłą, dwugryfową gitarkę, na której grał Estonię. Ten koleś to jest jednak mistrz!

Zgodnie z zasadą All the best Freaks are here, tu również nie zabrakło dziwolągów, w stylu kolesia wysyłającego gorące całusy w stronę wokalisty, panny wiszącej na swoim chłopaku i wpijającej mu się w usta, oraz rozsianych tu i ówdzie indywiduów, które gibały się do wszystkiego, tylko nie do rytmu. Za to też lubię koncerty Marillion. :-)))

A sama wyprawa na koncert - jak z płatka. Jechaliśmy z Waldkiem, kolegą brata, jego samochodem. Dzięki autostradzie trasę do Gdańska łyknęliśmy momentalnie, mimo że GPS pokazywał, że jedziemy przez szczere pole. :-) W Gdańsku spotkaliśmy Agnieszkę i Macieja, w których towarzystwie wypiliśmy po browarze i obejrzeliśmy koncert. Gdańsk, niestety, nie poprawił swojej kiepskiej opinii u mnie - pomijając halę, w której odbywał się koncert, również jadłodajnia, na którą trafiliśmy później, nie zrobiła szału. Dostaliśmy ledwo letni kebab, a na pytanie o grzane piwo kelner bardzo grzecznie odpowiedział, że piwo owszem, jest grzane: w mikrofalówce, bez jakichkolwiek przypraw i dodatków. Yuck!

2009-02-11

Kostki zostaną rzucone?

W końcu! Już po zaledwie czterech miesiącach od chwili nabycia udało mi się przesłuchać najnowszą płytę Marillion, Happiness is the Road, i to DWA razy (kocham firmę Sennheiser!)! Wstrzymam się tymczasem od wyrażania opinii o muzyce jako takiej, bo nieraz było już tak, że płyta, która na początku wydawała mi się kompletnie do niczego, po jakimś czasie nabierała w moich uszach wartości (Holidays in Eden), i na odwrót (Anoraknophobia). W tej chwili wydaje mi się, że jest tej muzyki bardzo dużo, co powoduje, że zlewa mi się w głowie w całość, z której trudno wyodrębnić czy wyróżnić poszczególne utwory. Produkcja - jak niemal zawsze w przypadku Marillion - jest rewelacyjna, brzmienie znakomite; to pokazuje, na co stać wielkich artystów, jeśli mają swobodę tworzenia.

A dzisiaj wieczorem koncert w Gdańsku, na który się wybieramy. Doniesienia z dotychczasowych (Kraków i Warszawa) są entuzjastyczne i pełne zachwytów, ale nie wierzę fanom Marillion, bo to w 90% egzaltowane nimfy. :-))) Jakiś zawodnik napisał dzisiaj maila do Trójki, że koncert będzie pamiętał przez całe życie, bo dostał gitarową kostkę (albo kostką, nie dosłyszałem) od Steve'a Rothery. Dżizus... Tak więc wieczorem sam się przekonam, czy chłopakom chce się jeszcze grać. Może dostanę kostką od Pete'a? :-)

2009-02-09

Wesley za darmo

Pewnie to żadna nowość, bo ja zazwyczaj dowiaduję się o wszystkim ostatni, ale John Wesley, świetny gitarzysta znany ze współpracy z Marillion, Fishem i Porcupine Tree, udostępnił wszystkie swoje solowe albumy bezpłatnie w Internecie. Dowiedziałem się o tym z tego artykułu. Jedyne, co trzeba zrobić, to odwiedzić jego oficjalną stronę, kliknąć widoczny u góry baner No Cost Music Downloads, podać swój adres e-mail i... zacząć pobieranie. Polecam - może ktoś znajdzie swoją nową, muzyczną fascynację. A Wes to naprawdę sympatyczny gościu... :-)

Co w mp3 piszczy... 2

  1. David Bowie - Black Tie White Noise;
  2. David Bowie - The Buddha of Suburbia;
  3. David Bowie - Outside;
  4. David Bowie - Reality;
  5. Antonio Vivaldi - Splendor Wenecji;
  6. Aphex Twin (ten sam, co ostatnio);
  7. Brian Eno (ten sam, co ostatnio);
  8. David Byrne, Brian Eno - Everything That Happens Will Happen Today;
  9. Fleet Foxes (to samo, co ostatnio - naprawdę gorąco polecam!).

A poza tym parę kawałków luzem:

Gus Gus - Ladyshave
The Australian Pink Floyd Show - Comfortably Numb;
The APFS - Pigs
The APFS - Echoes
Dwugodzinna zgrywka z internetowego radia Digitalis (uwaga, kliknięcie łącza grozi natychmiastowym rozpoczęciem odtwarzania!).

Sobota ze sztuką

W minioną sobotę wybraliśmy się do toruńskiego Centrum Sztuki Współczesnej na wystawę World Press Photo. Nie miałem zbyt wielkich oczekiwań, pamiętając poprzednią prezentację tego typu, i niestety nie zawiodłem się. Na jakieś 150 zdjęć emocje wzbudziło nie więcej niż 5-6. A już w ogóle nie potrafię zrozumieć, dlaczego nagrodę za zdjęcie roku otrzymała ta fotografia.

Na szczęście piętro wyżej obejrzeliśmy dzieło, które zrobiło na nas duże wrażenie mimo swojej prostoty - a może właśnie dlatego? Była to instalacja Susan Philipsz, Long Gone. Wchodzi się do pustej, wysokiej, białej sali na planie kwadratu, urozmaiconej jedynie czterema stojącymi pośrodku kolumnami, wokół których na suficie rozmieszczone są punktowe, skierowane do dołu reflektory. Poza tym sala jest przyciemniona. W całej sali w różnych punktach znajdują się głośniki, z których co jakiś czas rozlega się kobiecy głos, melorecytujący tekst w języku angielskim. To wszystko - a efekt jest piorunujący. Już samo wejście do sali ma lekko sakralny posmak wkraczania do najbardziej uświęconego miejsca świątyni, gdzie człowiek zostaje sam na sam z Siłą Wyższą - i sobą samym. Gdy do tego w pustej przestrzeni rozlegną się słowa, wrażenie nierealności i niezwykłości osiąga szczyty. Naprawdę jest to coś niesamowitego.



Warto również wspomnieć o budynku, w którym mieści się CSW. Jest ulokowany naprzeciw mojego kochanego Collegium Maius. Konstrukcja bardzo nowoczesna i elegancka, mocno przeszklona (co w słoneczne dni jest niestety wadą). Na parterze kasa, szatnia, księgarnia i kawiarenka. Wyżej wchodzi się schodami lub wjeżdża windą. Na dachu znajduje się taras widokowy, ale rozpościerający się z niego widok nie jest zbyt ciekawy - zamiast Starego Miasta można sobie poobserwować mało atrakcyjne rejony Alei JP2, Czerwonej Drogi i ul. Kraszewskiego, na jakieś zaniedbane boisko po bliżej nieokreślonym sporcie. Natomiast możliwość wyjścia z przegrzanego (przynajmniej tego dnia) wnętrza Galerii na świeże powietrze jest bardzo dużym plusem.

2009-02-01

Co w mp3 piszczy... 1

Na nadchodzący tydzień (a przynajmniej poniedziałek) moje uszy będzie pieścić następujący zestaw zapakowany do odtwarzacza:

1. Aphex Twin - Selected Ambient Works vol. 2;
2. Brian Eno - Apollo (Atmospheres and Soundtracks);
3. Pink Floyd - The Wall (nie, nie byłem na The Australian Pink Floyd Show);
4. Robert Wyatt - Schleep;
5. Muzyka klasyczna z płyt wydawanych w ramach serii Mistrzowie Muzyki Klasycznej. Vivaldi, Bach, Beethoven;
6. Fleet Foxes - Fleet Foxes;
7. The Yardbirds - Five Live Yardbirds;
8. Trzy kawałki ściągnięte ze strony The Australian Pink Floyd Show (naprawdę nie byłem na ich koncercie!) - Echoes, Comfortably Numb i Pigs - Three Different Ones.

Swego czasu w googlowym Notatniku zapisywałem muzykę, słuchaną danego dnia w pracy. Lista była nawet całkiem obszerna, ale w formacie notatnika mało czytelna. Teraz wymyśliłem, żeby spróbować to w pewnym stopniu powtórzyć w blogu.

2009-01-30

Polityki...

...na tym blogu miało być jak najmniej, ale trzęsie mnie po prostu, jak słyszę wyniki najnowszych sondaży. Najpierw dziś rano w Trójce usłyszałem, a teraz czytam w Wyborczej, że gdyby Donek poszedł w prezydenty, to - zdaniem ludu - najlepszym zastępcą na stanowisku premiera byłby „Atrakcyjny” Kazimierz Marcinkiewicz (to ten po prawej). Jego urocza buźka tak zapadła Polakom w pamięć, że wielu najchętniej nosiłoby go na rękach... Czy ci biedni ludzie nigdy się niczego nie nauczą? A może po prostu lubimy, jak rządzą nami hipokryci, kabotyni i buce, bo w porównaniu z nimi wydajemy się sobie lepsi?

2009-01-18

Drogi porośnięte juniperem, 1

Naprawdę zacznę robić listę najbardziej kretyńskich tłumaczeń usłyszanych/uwidzianych w telewizorze/kinie/radiu! Przed chwilą kuknąłem przypadkiem w telewizor, na kanale TV4 leci jakiś program o Aniołkach Charliego (tych nowych, z Lucy Liu, Drew Barrymore i Cameron Diaz). Częścią programu jest quiz, padają pytania dotyczące aktorek, odpowiadają jacyś tam ludzie, pewnie znani. No i jedno z pytań brzmi „Which of the Angels starred in the highest grossing movie of 2004?”, a jakiś debil-„tłumocz” przekłada je jako „Który z Aniołków wystąpił w najobrzydliwszym filmie roku 2004?”. Oczywiście, na widok czegoś wyjątkowo niesmacznego Amerykanin czy Anglik zawołałby „Gross!”, ale tłumaczowi z chociaż jednym zwojem mózgowym powinna dać do myślenia forma „grossing”, a dodatkowo obecność słówka „highest” (będącego najwyższą formą przymiotnika „high”), a nie „most” (służącego m.in. do tworzenia formy najwyższej przymiotników). Warto też w słownikach zaglądać poza pierwszą definicję... Potem wystarczy już tylko lekki wysiłek umysłowy i trzaskamy zdanko w stylu „Który z Aniołków Charliego wystąpił w najbardziej kasowym [dosł. najwyżej zarabiającym] filmie 2004 roku?” (szybki rzut oka w Gugiel podpowiada, że Cameron Diaz w Shreku 2).

Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi.

PS. Tytuł notki pochodzi z tekstu usłyszanego na kanale Discovery - kolejnej niewyczerpanej studni kretyńskich tłumaczeń - a dotyczącego poboczy włoskich dróg porośniętych jałowcem (Juniperus communis L.)...

2009-01-16

Mózg mi wyciekł

Dopadł mnie przeraźliwy katar z bólem głowy, taki przesadnie wyciekowy i męczący... Nie jestem w stanie logicznie myśleć, a co dopiero pisać. Mimo więc faktu, że rozpocząłem już kolejny wpis, który miał się ukazać wczoraj albo dzisiaj, odpuszczam tymczasem, tym bardziej, że wydarzenia związane z wpisem toczą się na tyle szybko, że trudno za nimi nadążyć...

Ja chcę być zdrowy!!!

2009-01-13

Katolickie siły szybkiego reagowania...

...czyli krótka opowieść z cyklu „Nikt się nie spodziewa księżego kropidła” (bez podtekstów, proszę!). Otóż zbulwersowała mnie omawiana i opisywana przez TVN sprawa dzieciaczka, podrzuconego przez matkę do konfesjonału. Bulwersujący był dla mnie nie sam fakt po(d)rzucenia - to zdarza się niestety zbyt często - co błyskawiczna reakcja księdza, który nawet nie próbując zatrzymać kobiety (bo coś nie chce mi się wierzyć, że Mimo jego szybkiej reakcji, kobiety nie udało się zatrzymać), podjął natychmiast decyzję o ochrzczeniu dziecka na miejscu, od ręki. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to jakim prawem to zrobił? Z tego, co wiem, Polska nie jest państwem wyznaniowym czy religijnym, a Konstytucja wyraźnie mówi o rozdziale Państwa od Kościołów. Oczywiście, dziennikarze TVN, którzy relacjonowali to wydarzenie, nawet słowem nie zająknęli się na ten temat.

Druga myśl, która mnie naszła, to o dwulicowości - podrzucone dziecko ksiądz ochrzcił bez wahania, gdyby natomiast przyszła do niego ze swoim dzieckiem para ludzi żyjących w tzw. związku partnerskim, to mieliby zapewne z chrzcinami poważny problem.

Trzecia sprawa - w materiale podano informację, że jeżeli nie znajdą się biologiczni rodzice dziecka, to załatwienie adopcji wydłuży się do miesięcy, a maluch trafi do domu dziecka. Ja pierniczę, co jest ważniejsze, dobro dziecka czy przestrzeganie jakichś nieżyciowych przepisów? Dzieciak to nie jest pęk kluczy, który wypada z kieszeni, rodzice nie zgubili go podczas pikniku w lesie, tylko - nie wnikając w przyczyny ich decyzji - ŚWIADOMIE zostawili go obcym ludziom, zrezygnowali z niego. W tym momencie wydawałoby się, że najważniejszą i najpilniejszą do załatwienia rzeczą byłoby znalezienie domu dla maluszka. Niestety, przepisy są ważniejsze. Tak samo, jak w przypadku urzędników, również pokazywanych w TVNie, którzy nie mogą (nie chcą) przydzielić rodzicom karmionego pozaustrojowo dziecka lepszego lokalu mieszkaniowego, przez co rodzice mają do wyboru zostawić je w szpitalu do chwili ukończenia 18 roku życia, albo... oddać rodzinie zastępczej, gdzie będzie miało lepsze warunki! Urzędniczka, na którą wypadło wypowiadać się do mikrofonu, z wielkim zafrasowaniem na twarzy oznajmiła, że ma związane ręce...

2009-01-12

Barkarz

Poprzez ostatnie dyskusje i publikacje dotyczące odwołania Dombrowicza z funkcji prezydenta Bydgoszczy trafiłem na niezwykle ciekawy blog Barkarza. Autor pisze o sprawach, o których nie miałem wcześniej zielonego pojęcia, czyli o funkcjonowaniu ruchu na wodach śródlądowych i związanych z nim rozwiązaniach technicznych w sposób przystępny i ciekawy. Fajna lektura.

2009-01-08

Sam się Potop!

Od jakiegoś czasu trwają w naszym mieście próby restauracji rzeźby-fontanny „Potop”, postawionej w 1897 roku, a zdemontowanej i przetopionej przez hitlerowców pod koniec II Wojny Światowej. Czy to próby nie są dość aktywne, czy też bydgoszczanie niezbyt hojni, faktem jest, że udało się jak dotąd zebrać kasę na dwa modele w skali 1:8 i model niedźwiedzicy z młodym w skali 1:1. Do tego powstał mały model całości z czekolady!!! Teraz stowarzyszenie zabiera się do odlewania z brązu pierwszego elementu fontanny, właśnie tej niedźwiedzicy, który ma być gotowy na wiosnę. Nie wiem, jakie były (jeśli były) kryteria wyboru artysty wykonującego całą robotę, ale patrzę na zdjęcie tego „niedźwiedzia” i widzę skrzyżowanie psa z dromaderem... Maleństwo w pysku też czegoś nieszczęśliwe, z pleców podobne zupełnie do nikogo i w ogóle jakieś takie obwisłe. Jeśli chodzi natomiast o model całości wykonany z czekolady, to mieliśmy niedawno okazję podziwiać to cudo w Galerii Drukarnia. Strasznie nas rozbawiło, że czekoladowemu panu, podtrzymującemu panią i wyciągającemu innego pana z głębin, odpadła rączka, czego nie zauważyli ani twórcy, ani fotograf (albo  przeciwnie, zauważył, i dlatego taki dziwny kadr zrobił). Dzięki temu rzeźba upodobniła się niechcący do greckich dzieł klasycznych. :-) Całość w stylistyce emo (sądząc po grzywce pana). Nie ma co ukrywać, nie podoba mi się, tak samo jak nie za koniecznie podobał mi się oryginał, który zawsze uważałem za co najmniej pretensjonalny, jeśli nie wręcz kiczowaty. Oczywiście rozumiem sentyment, jakim darzą tę fontannę bydgoszczanie. Sądzę jednak, że 100 tysięcy złotych, które przeznaczyły władze miasta na odbudowę Potopu, możnaby było znacznie korzystniej spożytkować. Z drugiej strony lepsza chyba stówka na fontannę, niż pięć stówek na wyssany z palca amfiteatr...

2009-01-06

Noworoczne postanowienia

Zaczął się kolejny rok, warto więc podjąć jakieś decyzje. Co prawda noworoczne postanowienia mogą podobno przynieść więcej szkody niż pożytku, niemniej głupio jakoś zaczynać rok tak po prostu... Tym bardziej, że ten start dziwny jakiś jest - zazwyczaj już w okolicach Wigilii miałem poczucie końca czasu, a z kolei pierwsze dni stycznia tchnęły kompletnie pierwotną niewinnością początku świata. :-) W tym/minionym roku tak nie jest, może ze względu na różne choroby i inne zamieszanie, które towarzyszy mi w ostatnich tygodniach.

Tak więc pierwsze moje postanowienie to RUCH! Sezonowa jazda na rowerze do i z pracy jest OK, ale piąty rok pracy na siedząco zaczyna zbierać swoje smutne żniwo. :-( Siada kręgosłup i ogólna sprawność ruchowa... Trzeba by zacząć chodzić na basen, ale to i tak za mało. Od dwóch dni uprawiam „poranną gimnastykę” i przeraża mnie, że przy skłonach z trudem sięgam podłogi! Hmmm, może powinienem robić skłony w przód? ;-)

Druga sprawa, to pisanie... Po raz tysięczny zresztą. Chciałbym przynajmniej co 2-3 dni wrzucać nowy tekst na bloga, po prostu po to, by odzyskać dawną wprawę w pisaniu. Oczywiście w moim życiu nie dzieje się zbyt wiele rzeczy wartych uwiecznienia, co znaczy, że musiałbym zacząć przyglądać się wszelkim drobiazgom... ubarwiać... konfabulować... podsłuchiwać... DarkMan72.pudelek.pl - brzmi nieźle!

No i trzecia rzecz: zreaktywować się towarzysko. Życzyliśmy sobie noworocznie częstszych spotkań w liczniejszych gronach, dobrze byłoby tych życzeń dotrzymać. W ciągu ostatnich 10 dni widziałem pewne osoby częściej, niż przez poprzednie 4 miesiące! :-)

A poza tym to szczęśliwego Nowego Roku. ;-)