IDL

2008-07-24

Quidam

Po dość długiej przerwie wybraliśmy się po raz kolejny na koncert w Radiu PiK. Tym razem grała inowrocławska kapela progresywna Quidam. Zespół działa już od wielu lat, jednak do mojej świadomości dotarł jakoś mocniej przy okazji współpracy z Colinem Bassem, na jego rewelacyjnej płycie „An Outcast of the Islands”. I na tym na dobrą sprawę się skończyło. Tak więc na koncert szedłem z praktycznie żadną znajomością twórczości zespołu, wiedząc jedynie, że dotychczasową wokalistkę zastąpił wokalista.

Moim zdaniem, była to zmiana na gorsze. Kto pamięta „boską Emilię”, musi przyznać rację. :-) Ta dziewczyna miała świeży, mocny, charakterystyczny głos - tymczasem kolega Bartosz śpiewa... po prostu śpiewa. Być może oszczędzał gardło przed czekającym ich występem w Loreley, ale niestety nie wywołał żadnych emocji, a momentami wręcz niknął na tle pozostałych muzyków (jak zresztą od czasu do czasu gitarzysta - przy solówkach!!!). Co jest nie tak ze studiem Radia PiK (bo przecież nie z realizatorem?), że jeszcze nie trafiliśmy na dobrze nagłośniony koncert - tzn. nie za głośno, nie za cicho, wyraźnie słychać wszystkie instrumenty?

No a poza tym zespołowi nie można nic zarzucić - przynajmniej pod względem technicznym. Niestety, bolesną przypadłością polskiej muzyki progresywnej (może nie tylko polskiej, może nie tylko progresywnej?) jest to, że w okolicach trzeciego-czwartego kawałka człowiek czuje się, jakby przez uszy przeciągali mu kłąb waty. Brak zapadających w pamięć melodii (tydzień po koncercie nie jestem w stanie zanucić nic, a na przykład takie Czaqurwagrać dźwięczy mi w uszach do dzisiaj, i to wcale nie ze względu na zawarty w tekście wulgaryzm), w większości te same, ograne schematy: spokojne wejście, walnięcie w refrenie, standardowa solówka gitary, standardowa solówka na klawiszach (albo intro i outro). Nuda, panie. I droga na Ostrołękę.

Oczywiście, wytykam negatywy, bo podobno lubię marudzić (ja?!?!), a poza tym o nich jakoś łatwiej i przyjemniej się pisze. :-) Co nie znaczy, że koncert mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie - było fajnie, wokalista potrafił całkiem nieźle ożywić publikę, co - biorąc pod uwagę skromne możliwości lokalowe - stanowiło niezłe osiągnięcie. Świetny był „Wróbelek Elemelek” (© Kasia), czyli koleś popiskujący na różnych flecikach. Jak panowie zacytowali w swoich utworach kawałki King Crimson i Deep Purple, to też było całkiem przyjemnie. A zdecydowaną opinię spróbuję sobie wyrobić po planowanym na 6 września koncercie w Inowrocławiu.

PS. Jakaś szansa na poduszki pod tyłek? Krzesła w studiu są przeraźliwie twarde...

Arlanda

Wczoraj po raz któryś z kolei obejrzeliśmy Love, Actually. Film znakomity, nawet się śmialiśmy, że powinniśmy oglądać go przynajmniej raz w miesiącu. Dodatkowo płyta zawiera wycięte sceny, z którymi całość trwałaby 3,5 godziny! Szkoda, że nie trwa - te, które obejrzeliśmy, były naprawdę niezłe.

Oglądając końcówkę filmu, przypomniało mi się podsztokholmskie lotnisko Arlanda. Miałem okazję zobaczyć je podczas podróży „w sprawach służbowych”. Podróż odbyła się wieczorem, w dodatku w niedzielę. Już sam przelot nad Sztokholmem był bardzo dziwnym, surrealistycznym przeżyciem. Samolot płynął nad zachmurzonym, zamglonym miastem, którego przebijające się w górę światła tworzyły wrażenie, jakbyśmy unosili się nad dziwnym, tajemniczym kamieniem, bladym bursztynem tętniącym wewnątrz życiem. Potem wszystko zniknęło, na długą chwilę ustępując miejsca ciemnym lasom oszronionym światłem księżyca.

A potem była Arlanda. Dziwna osada pośrodku niczego - przynajmniej takie było moje wrażenie. O wpół do dziesiątej w nocy, w niedzielę, miejsce całkowicie opustoszałe. Wraz z innymi pasażerami szedłem ciągiem nieskończonych, wysokich, dźwięczących echem korytarzy, przechodziłem przez kolejne rozsuwające się, szklane drzwi, by dotrzeć w końcu do maszyny wydającej bagaże. To kolejne dziwaczne przeżycie - grupa jakichś dwudziestu, może trzydziestu osób, stojących w kompletnym milczeniu przed przesuwającą się taśmą podajnika, topniejąca w miarę wyłuskiwania bagaży przez kolejnych podróżnych, którzy natychmiast znikali z terminalu, nie mącąc ciszy. I ten moment niepewności, czy na pewno moja waliza da radę wydostać się z trzewi potwora? Na szczęście obyło się bez problemów i jedyne, co pozostało, to również wyjść z budynku, by złapać taksówkę do hotelu (uważając na oszustów, przed którymi mnie ostrzegano). Na zewnątrz - zaskakująco - kręciło się dość sporo ludzi, jednak odczucia wywołane przez martwe, ogromne przestrzenie korytarzy na Arlandzie utrzymywały się jeszcze dość długo, a przybycie do hotelu tylko je wzmocniło...

2008-07-16

RMF Classic

Od niedługiego czasu możemy odbierać na bydgoskich falach radiowych stację RMF Classic. Jest to odprysk „dużego RMFu”, dla mnie kompletnie zaskakujący, biorąc pod uwagę fakt, że stacja-matka jest sztandarowym przykładem radia sformatowanego, tandeciarskiego i odhumanizowanego. Lubię słuchać Classica nie tylko ze względu na muzykę poważną i filmową, którą w nim prezentują, ale także dla audycji edukacyjnych i rozmów prowadzonych z gośćmi. W tej chwili trwa godzinny program z Gajosem, który nie tylko mówi rzeczy ciekawe, ale do tego językiem na co dzień nie słyszanym w radiu ani telewizji - spokojnym, pięknym, bogatym. Czysta przyjemność! Szkoda tylko, że w firmie nie pozwalają na słuchanie radia z netu... :-/

2008-07-10

Znaki łaski

Krąży takie dość egzaltowane powiedzenie, że muzyka jest twarzą boga. Muszę niestety ze smutkiem stwierdzić, że dawno na nią nie „patrzyłem”. Nie pamiętam, by w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy jakaś płyta czy utwór zrobiły na mnie wielkie wrażenie, oczarowały swoją świeżością, zachwyciły. Wręcz przeciwnie, czego przykładem Lao Che albo ostatnio Czesław Śpiewa - koszmar nieprawdopodobny, chciałem pisać o nim notkę, ale mam dosyć powodów do nerwów w pracy. :-)

Szczęśliwie bóg (bogowie?) znowu pozwolił mi przez chwilę patrzeć w swoje oblicze :-), objawiając przede mną trzy płyty.
  • Ornette Coleman, The Shape of Jazz to Come (1959). Sześć utworów, sześć dotknięć Absolutu... Gdy wsłuchuję się swoim niewprawnym uchem w linie poszczególnych instrumentów, wydają się być w większości kompletnie bez sensu: jedna trąba dmie swoje, druga swoje, perkusja stuka rytm z jeszcze innej parafii... Dopiero złożenie pojedynczych partii w całość ujawnia skrywane piękno i geniusz. Te z pozoru niedbałe, improwizowane frazy, wydmuchiwane z niezwykłą swobodą, graniczącą z nonszalancją, przez saksofon i kornet, osadzone na mocnych fundamentach basu i perkusji, to cudo, jakiego od dawna nie słyszałem. Przy tej muzyce zamykam oczy i odlatuję. Całość chwyta za uszy, mózg i serce (niekoniecznie w tej kolejności), nie puszczając aż do ostatniego dźwięku. Jest to niesamowite tym bardziej, że płyta została zarejestrowana w sześć godzin, w trakcie których nagrano osiem utworów! No i jeszcze jedna sprawa - miało to miejsce 50 lat temu... :-) A efekt jest nadal świeży i inspirujący.
  • Miles Davis, In A Silent Way (1969). Tę płytę porównałbym do rzeki. :-). Zawiera zaledwie dwa - za to długie - utwory, trwające po około 20 minut. Każdy z nich jest z kolei podzielony na trzy części. Mimo takiej, dość rozbudowanej konstrukcji, całość... leniwie płynie. Fajnie byłoby wsiąść do pociągu byle jakiego i, będąc unoszonym gdzieś w dal, słuchać tej muzyki, gapiąc się przez okno. :-) Perkusja nabija dość szybki rytm, ale poza tym nikt nigdzie się nie spieszy, słuchacz ma wrażenie, że muzycy grają od niechcenia, że improwizują - co tak do końca nie jest prawdą, bo końcowy efekt to rezultat pracy producenta, Teo Macera (odpowiedzialnego również za przełomowe, fenomenalne Kind of Blue). Płyta została nagrana w składzie ośmioosobowym, wszyscy uczestnicy mają znaczące miejsce na kartach historii jazzu; warto odnotować drugie - po solowej płycie debiutanckiej - pojawienie się Johna McLaughlina, późniejszego lidera Mahavishnu Orchestra. Jak podaje Wikipedia, McLaughlin poznał Milesa i został zaproszony do udziału w sesji dzień przed jej dokonaniem...
  • PJ Harvey, To Bring You My Love (1995). Zuuuupełnie inna strona muzycznego spektrum. Trzymając się wstępu, można powiedzieć, że to mroczna twarz Boga. Zdecydowanie nie nadaje się na podkład muzyczny do słonecznego dnia, chyba że ktoś lubi doprawić sobie a perfect day (hint, hint) odrobiną dziegciu i goryczy. :-) Muzyka bardzo ascetyczna, surowa i oszczędna, jednocześnie ciężka i gęsta od emocji. Różnych emocji: od demonicznego, maniakalnego To Bring You My Love, przez bezkompromisowe, zaczepne Meet Ze Monster, po pełne tęsknoty, liryczne, melancholijne Teclo - zresztą praktycznie każdy kawałek na tej płycie to perełka. Również teksty przyprawiają o dreszcze... które zaczynają się od I was born in the desert, przechodzą w próżną prośbę Let me ride on his grace for a while, by osiągnąć kulminację w równie niemożliwej do spełnienia szeptance-wyliczance zaczynającej się od słów Little fish bigh fish swimming in the water... Idealne warunki do słuchania tego albumu to piątkowy, deszczowy wieczór z butelką mocnego alkoholu. :-)
PS. Tak, wiem, dyskutowanie o muzyce to jak tańczenie o malarstwie... Dlatego z kolegą, który parę tygodni temu próbował przekonywać mnie o wielkości The Flower Kings czy RPWL, nie pogadaliśmy zbyt długo. :-) Może kiedy indziej. :-)

2008-07-03

Trzy fakty i pytanie

  1. Miasto zainwestowało 200 tysięcy złotych w remont jednego wagoniku tramwajowego, w którym ma się mieścić punkt informacji turystycznej. Za obsługę i prowadzenie tego punktu miasto będzie płacić co miesiąc prywatnej firmie.
  2. Miasto oddało za darmo (jak to się ładnie mówi, przekazało) innej firmie zewnętrznej teren na placu Teatralnym (samo centrum), na którym firma ta postawiła duży, brzydki telebim prezentujący reklamy. W zamian za swój gest miasto będzie mogło się na nim reklamować przez dwie godziny dziennie, płacąc rzeczonej firmie miesięczny abonament!
  3. Na remont i utrzymanie wszystkich bydgoskich fontann (wszystkich trzech?) miasto dysponuje kwotą 50-60 tysięcy złotych rocznie. W związku z tym może sobie pozwolić tylko na doraźne naprawy, o żadnym odnowieniu czy upiększeniu nie ma mowy.

Czy mi się wydaje, czy te trzy fakty w sumie to paradoks, absurd i jedna wielka granda?