Wczoraj po raz któryś z kolei obejrzeliśmy Love, Actually. Film znakomity, nawet się śmialiśmy, że powinniśmy oglądać go przynajmniej raz w miesiącu. Dodatkowo płyta zawiera wycięte sceny, z którymi całość trwałaby 3,5 godziny! Szkoda, że nie trwa - te, które obejrzeliśmy, były naprawdę niezłe.
Oglądając końcówkę filmu, przypomniało mi się podsztokholmskie lotnisko Arlanda. Miałem okazję zobaczyć je podczas podróży „w sprawach służbowych”. Podróż odbyła się wieczorem, w dodatku w niedzielę. Już sam przelot nad Sztokholmem był bardzo dziwnym, surrealistycznym przeżyciem. Samolot płynął nad zachmurzonym, zamglonym miastem, którego przebijające się w górę światła tworzyły wrażenie, jakbyśmy unosili się nad dziwnym, tajemniczym kamieniem, bladym bursztynem tętniącym wewnątrz życiem. Potem wszystko zniknęło, na długą chwilę ustępując miejsca ciemnym lasom oszronionym światłem księżyca.
A potem była Arlanda. Dziwna osada pośrodku niczego - przynajmniej takie było moje wrażenie. O wpół do dziesiątej w nocy, w niedzielę, miejsce całkowicie opustoszałe. Wraz z innymi pasażerami szedłem ciągiem nieskończonych, wysokich, dźwięczących echem korytarzy, przechodziłem przez kolejne rozsuwające się, szklane drzwi, by dotrzeć w końcu do maszyny wydającej bagaże. To kolejne dziwaczne przeżycie - grupa jakichś dwudziestu, może trzydziestu osób, stojących w kompletnym milczeniu przed przesuwającą się taśmą podajnika, topniejąca w miarę wyłuskiwania bagaży przez kolejnych podróżnych, którzy natychmiast znikali z terminalu, nie mącąc ciszy. I ten moment niepewności, czy na pewno moja waliza da radę wydostać się z trzewi potwora? Na szczęście obyło się bez problemów i jedyne, co pozostało, to również wyjść z budynku, by złapać taksówkę do hotelu (uważając na oszustów, przed którymi mnie ostrzegano). Na zewnątrz - zaskakująco - kręciło się dość sporo ludzi, jednak odczucia wywołane przez martwe, ogromne przestrzenie korytarzy na Arlandzie utrzymywały się jeszcze dość długo, a przybycie do hotelu tylko je wzmocniło...
Oglądając końcówkę filmu, przypomniało mi się podsztokholmskie lotnisko Arlanda. Miałem okazję zobaczyć je podczas podróży „w sprawach służbowych”. Podróż odbyła się wieczorem, w dodatku w niedzielę. Już sam przelot nad Sztokholmem był bardzo dziwnym, surrealistycznym przeżyciem. Samolot płynął nad zachmurzonym, zamglonym miastem, którego przebijające się w górę światła tworzyły wrażenie, jakbyśmy unosili się nad dziwnym, tajemniczym kamieniem, bladym bursztynem tętniącym wewnątrz życiem. Potem wszystko zniknęło, na długą chwilę ustępując miejsca ciemnym lasom oszronionym światłem księżyca.
A potem była Arlanda. Dziwna osada pośrodku niczego - przynajmniej takie było moje wrażenie. O wpół do dziesiątej w nocy, w niedzielę, miejsce całkowicie opustoszałe. Wraz z innymi pasażerami szedłem ciągiem nieskończonych, wysokich, dźwięczących echem korytarzy, przechodziłem przez kolejne rozsuwające się, szklane drzwi, by dotrzeć w końcu do maszyny wydającej bagaże. To kolejne dziwaczne przeżycie - grupa jakichś dwudziestu, może trzydziestu osób, stojących w kompletnym milczeniu przed przesuwającą się taśmą podajnika, topniejąca w miarę wyłuskiwania bagaży przez kolejnych podróżnych, którzy natychmiast znikali z terminalu, nie mącąc ciszy. I ten moment niepewności, czy na pewno moja waliza da radę wydostać się z trzewi potwora? Na szczęście obyło się bez problemów i jedyne, co pozostało, to również wyjść z budynku, by złapać taksówkę do hotelu (uważając na oszustów, przed którymi mnie ostrzegano). Na zewnątrz - zaskakująco - kręciło się dość sporo ludzi, jednak odczucia wywołane przez martwe, ogromne przestrzenie korytarzy na Arlandzie utrzymywały się jeszcze dość długo, a przybycie do hotelu tylko je wzmocniło...
1 komentarz:
"kochanie, czym będziesz w jasełkach? kalamarem.." - konsternacja.....
:D
Prześlij komentarz