Krąży takie dość egzaltowane powiedzenie, że muzyka jest twarzą boga. Muszę niestety ze smutkiem stwierdzić, że dawno na nią nie „patrzyłem”. Nie pamiętam, by w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy jakaś płyta czy utwór zrobiły na mnie wielkie wrażenie, oczarowały swoją świeżością, zachwyciły. Wręcz przeciwnie, czego przykładem Lao Che albo ostatnio Czesław Śpiewa - koszmar nieprawdopodobny, chciałem pisać o nim notkę, ale mam dosyć powodów do nerwów w pracy. :-)
Szczęśliwie bóg (bogowie?) znowu pozwolił mi przez chwilę patrzeć w swoje oblicze :-), objawiając przede mną trzy płyty.
Szczęśliwie bóg (bogowie?) znowu pozwolił mi przez chwilę patrzeć w swoje oblicze :-), objawiając przede mną trzy płyty.
- Ornette Coleman, The Shape of Jazz to Come (1959). Sześć utworów, sześć dotknięć Absolutu... Gdy wsłuchuję się swoim niewprawnym uchem w linie poszczególnych instrumentów, wydają się być w większości kompletnie bez sensu: jedna trąba dmie swoje, druga swoje, perkusja stuka rytm z jeszcze innej parafii... Dopiero złożenie pojedynczych partii w całość ujawnia skrywane piękno i geniusz. Te z pozoru niedbałe, improwizowane frazy, wydmuchiwane z niezwykłą swobodą, graniczącą z nonszalancją, przez saksofon i kornet, osadzone na mocnych fundamentach basu i perkusji, to cudo, jakiego od dawna nie słyszałem. Przy tej muzyce zamykam oczy i odlatuję. Całość chwyta za uszy, mózg i serce (niekoniecznie w tej kolejności), nie puszczając aż do ostatniego dźwięku. Jest to niesamowite tym bardziej, że płyta została zarejestrowana w sześć godzin, w trakcie których nagrano osiem utworów! No i jeszcze jedna sprawa - miało to miejsce 50 lat temu... :-) A efekt jest nadal świeży i inspirujący.
- Miles Davis, In A Silent Way (1969). Tę płytę porównałbym do rzeki. :-). Zawiera zaledwie dwa - za to długie - utwory, trwające po około 20 minut. Każdy z nich jest z kolei podzielony na trzy części. Mimo takiej, dość rozbudowanej konstrukcji, całość... leniwie płynie. Fajnie byłoby wsiąść do pociągu byle jakiego i, będąc unoszonym gdzieś w dal, słuchać tej muzyki, gapiąc się przez okno. :-) Perkusja nabija dość szybki rytm, ale poza tym nikt nigdzie się nie spieszy, słuchacz ma wrażenie, że muzycy grają od niechcenia, że improwizują - co tak do końca nie jest prawdą, bo końcowy efekt to rezultat pracy producenta, Teo Macera (odpowiedzialnego również za przełomowe, fenomenalne Kind of Blue). Płyta została nagrana w składzie ośmioosobowym, wszyscy uczestnicy mają znaczące miejsce na kartach historii jazzu; warto odnotować drugie - po solowej płycie debiutanckiej - pojawienie się Johna McLaughlina, późniejszego lidera Mahavishnu Orchestra. Jak podaje Wikipedia, McLaughlin poznał Milesa i został zaproszony do udziału w sesji dzień przed jej dokonaniem...
- PJ Harvey, To Bring You My Love (1995). Zuuuupełnie inna strona muzycznego spektrum. Trzymając się wstępu, można powiedzieć, że to mroczna twarz Boga. Zdecydowanie nie nadaje się na podkład muzyczny do słonecznego dnia, chyba że ktoś lubi doprawić sobie a perfect day (hint, hint) odrobiną dziegciu i goryczy. :-) Muzyka bardzo ascetyczna, surowa i oszczędna, jednocześnie ciężka i gęsta od emocji. Różnych emocji: od demonicznego, maniakalnego To Bring You My Love, przez bezkompromisowe, zaczepne Meet Ze Monster, po pełne tęsknoty, liryczne, melancholijne Teclo - zresztą praktycznie każdy kawałek na tej płycie to perełka. Również teksty przyprawiają o dreszcze... które zaczynają się od I was born in the desert, przechodzą w próżną prośbę Let me ride on his grace for a while, by osiągnąć kulminację w równie niemożliwej do spełnienia szeptance-wyliczance zaczynającej się od słów Little fish bigh fish swimming in the water... Idealne warunki do słuchania tego albumu to piątkowy, deszczowy wieczór z butelką mocnego alkoholu. :-)
1 komentarz:
By się chciało rzec - świetnie, że o muzyce! I to w transcendentnym wymiarze!
Zainspirowany tym postem i tą recenzją słucham właśnie "Kind of Blue" Milesa Davisa. I to właśnie ten album, obok prawie jazzrockowego "Bitches Brew", jest dla mnie kwintesencją jazzowego piękna ("In A Silent Way" cenię minimalnie mniej, choć był to pierwszy album Davisa, który w życiu usłyszałem). Tylko muszę zaznaczyć - jestem jazzowym laikem. Wielu zachwytów nad tym gatunkiem zwyczajnie nie rozumiem. Jednak mimo wszystko tkwi we mnie przede wszystkim rockowa dusza. Opisywanego albumu Ornette Colemana - przyznaję - że nie znam.
A PJ Harvey muszę sobie "odświeżyć". Pamiętam, że opisywany album kiedyś mi się podobał, tylko że nie przypominam sobie zbyt wiele w tej chwili..., ups:-P
Lao Che... Czesiek... - spuśćmy zasłonę miłosierdzia, dobrze?
Prześlij komentarz