Mimo wszelkich niedogodności, mimo rozbicia długiego weekendu, lubię takie dni, jak dzisiejszy. Wrzucony od czapy dzień roboczy między dniami wolnymi. Większość koleżeństwa na urlopie, w biurze cisza i spokój, wzrok od czasu do czasu ześlizguje się od niechcenia z monitora na sunące leniwie ulicą nieliczne samochody. W takie dni warto mieć na podorędziu odpowiednią muzykę, na przykład album Approaching Silence Davida Sylviana, albo Thursday Afternoon Briana Eno. To idealne soundtracki do marzeń, trzeba jednak uważać, żeby za bardzo nie odpłynąć. :-) Ktoś mógłby nazwać je muzyką tła i miałby rację: dźwięki sączą się niemal niepostrzeżenie, przemykają gdzieś na granicy między świadomością i podświadomością, tworząc błogi, wyciszony nastrój.
Dzień jest na tyle spokojny, że kiedy, jadąc rano do pracy jak zwykle skręciłem w leśny skrót, na ścieżce skakały sobie kosy i gołębie grzywacze (teraz już wiem, czemu po angielsku nazywają się woodpidgeons!), a za zakrętem na gałęzi drzewa siedziała sobie w ogóle niezestresowana sójka... Oczywiście, po wczorajszym fotografowaniu miałem na aparacie założony nie ten obiektyw, co trzeba, więc nawet się nie zatrzymywałem, bo - jak wynika z moich dotychczasowych doświadczeń ze srokami - ptaszydło pozwoliłoby mi zmienić obiektyw, po czym natychmiast poszłoby w długą... :-)Albo zawiodłaby elektronika, jak ostatnim razem z wiewiórką: gdy już pozwoliła podejść do siebie na jakieś pięć metrów i nawet zaprezentowała biały brzuszek, aparat powiedział „Change battery pack”.
Tak więc dzień płynie sobie powoli i bezstresowo. Pogoda wczesnowiosenna, a wiatr wieje w stronę miasta, więc powrót do domu nie będzie wymagał krwi, potu i łez. W słuchawkach leci sobie In The Light Zeppelinów, bardzo przyjemny, wyluzowany kawałek. Gdy go słucham, marzy mi się piwo na bruku Starego Rynku, chodzenie na boso, leżenie na trawie i takie tam. Generalnie, ucieczka od cywilizacji, co być może nastąpi na jakiś czas jutro... ;-) Everybody needs some ligth!
Dzień jest na tyle spokojny, że kiedy, jadąc rano do pracy jak zwykle skręciłem w leśny skrót, na ścieżce skakały sobie kosy i gołębie grzywacze (teraz już wiem, czemu po angielsku nazywają się woodpidgeons!), a za zakrętem na gałęzi drzewa siedziała sobie w ogóle niezestresowana sójka... Oczywiście, po wczorajszym fotografowaniu miałem na aparacie założony nie ten obiektyw, co trzeba, więc nawet się nie zatrzymywałem, bo - jak wynika z moich dotychczasowych doświadczeń ze srokami - ptaszydło pozwoliłoby mi zmienić obiektyw, po czym natychmiast poszłoby w długą... :-)Albo zawiodłaby elektronika, jak ostatnim razem z wiewiórką: gdy już pozwoliła podejść do siebie na jakieś pięć metrów i nawet zaprezentowała biały brzuszek, aparat powiedział „Change battery pack”.
Tak więc dzień płynie sobie powoli i bezstresowo. Pogoda wczesnowiosenna, a wiatr wieje w stronę miasta, więc powrót do domu nie będzie wymagał krwi, potu i łez. W słuchawkach leci sobie In The Light Zeppelinów, bardzo przyjemny, wyluzowany kawałek. Gdy go słucham, marzy mi się piwo na bruku Starego Rynku, chodzenie na boso, leżenie na trawie i takie tam. Generalnie, ucieczka od cywilizacji, co być może nastąpi na jakiś czas jutro... ;-) Everybody needs some ligth!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz