W Bydgoszczy trwa Rok Leona Wyczółkowskiego, o czym pewnie niewiele osób wie, sądząc po publikowanych materiałach internetowych. Na Facebooku istnieje oficjalna strona tego wydarzenia, którą „lubi” oszałamiająca liczba 65 osób (wzrost w porównaniu do zeszłego tygodnia — 4 osoby!), do tego dochodzi oficjalna strona samodzielna, pod koniec kwietnia radośnie obwieszczająca przypadkowo trafiającym na nią osobom, że jest stroną tymczasową, a do tego „muzeum pracuje nad wortalem internetowym, który będzie najszerszym w Internecie zbiorem dzieł artysty oraz kompendium wiedzy o nim”. Jak to mówią, pażywiom — uwidim, mam jednak bolesne przekonanie, że obie strony dojadą do końca roku (czy może raczej Roku) bez większych zmian. Tę żałosną mizerię dostrzegają nie tylko tacy malkontenci, jak ja — z troską pochyliła się nad nią również bydgoska Gazeta Wyborcza, co dało bodziec oficjalnemu przedstawicielstwu władz miasta na Facebooku do dania odporu i ogłoszenia, że w związku z Rokiem w mieście dzieje się tyle, że och ach i całe 180 tysięcy złotych na to wydaliśmy. No pewnie wydaliśmy — w końcu takie imprezy, jak przegonienie pięciu osób po Starym Rynku i okolicach nie może być tanie, już choćby sama ochrona przed tłumami rozentuzjazmowanych bydgoszczan musi kosztować. Na szczęście, aby nie narażać rodziny Leona na styczność ze zbyt wielkim tłumem, wspomniany spacerek (jak zresztą inne imprezy okolicznościowe organizowane 24 kwietnia) odbył się w przyjemnych godzinach wczesnopopołudniowych, gdy większość konsumującej kulturę tłuszczy zarabia na chleb z masłem.
Ale ironia na bok! Wierzę relacjom prasowym, że organizowane są specjalne lekcje w szkołach, poświęcone postaci malarza, że tworzone są programy edukacyjne i inne tego typu przedsięwzięcia. Tylko że takie akcje powinny być normą w naszym mieście, które wielkich artystów zbyt wielu nie miało i nie ma — dobrze byłoby więc, gdyby na co dzień hołubiło i doceniało tych nielicznych, którzy są. Natomiast wielkie wydarzenia, takie jak właśnie Rok Wyczółkowskiego, powinny być naprawdę DONIOSŁE, dobrze zaplanowane i przygotowane, a nie odwalane na ostatnią chwilę, albo i po niej. Mam wrażenie, poparte zresztą uroczą wymianą czułości na Fejsie, że w tym przypadku całość jest zorganizowana na zasadzie „rąsia, buzia, klapa, goździk”, fundusze przepłynęły z jednego konta na drugie, kolejna fantastyczna „impreza dla bydgoszczan" może zostać odfajkowana w grafiku, budżecie i CV. W mieście praktycznie nie ma żadnego śladu obchodzonego święta, a jak już wspomniałem wyżej, wydarzenia je propagujące odbywają się w godzinach roboczych dla większości mieszkańców. Chociażby 24 kwietnia: poza spacerem z Leonem jeszcze bezpłatne zwiedzanie wystawy, żywy obraz na Wyspie Młyńskiej, zdjęcie z artystą — te wszystkie atrakcje zaczynały się o 10 rano, a kończyły najpóźniej o 17... Do kogo były skierowane, poza emerytami i wagarowiczami?
To wszystko wpisuje się w stary niestety problem braku jakiejkolwiek wizji dla Bydgoszczy. Przykłady można by przytaczać bez końca, choćby wykłady historyczne organizowane między godz. 13 a 15, konsultacje społeczne dotyczące ważnych dla miasta spraw prowadzone w godzinach porannych... Urzędnicy, jak to urzędnicy, odwalają po prostu swoją robotę od 9 do 17, po czym wracają do domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Mam cichą nadzieję, że coś w tej kwestii zmieni działające od niedawna Miejskie Centrum Kultury, na razie dzieje się tam dużo i różnorodnie. Tymczasem jednak jest mizernie...
IDL
2012-04-26
2012-04-16
Rozmowa z tobą jest dla nas niezwykle ważna...
Taka historia się ostatnio przydarzyła. Brat narzekał na problemy z logowaniem do Skype, więc postanowił zresetować hasło. Okazało się jednak, że nie może tego zrobić, bo adres mailowy, na jaki było rejestrowane konto Skype, już nie istnieje. Mógłby oczywiście założyć nowe konto, ale zależało mu na bazie kontaktów. Spytał mnie więc, czy w jego imieniu nie załatwiłbym sprawy na czacie pomocy technicznej w języku angielskim. Jasna sprawa.
Konsultant Skype połączył się dość szybko. Po wymianie standardowych grzeczności i wyjaśnieniu, na czym polega problem stwierdził, że musi mi zadać parę pytań, by zweryfikować moją tożsamość i zresetować adres e-mail. Poprosiłem brata, żeby był pod ręką (tzn. na Facebooku), powiedziałem konsultantowi, że jestem gotowy. Pierwsze pytanie: nazwa użytkownika Skype. Luzik. Drugie pytanie: adres e-mail, na jaki zarejestrowano konto Skype. Łatwizna. Trzecie pytanie: miesiąc i rok instalacji programu. ŻE CO?!
Szybka zmiana okna, pytanie do braciszka: kiedy instalowałeś Skype? ŻE CO?! Po naradzie stwierdzamy, że podamy 2007. Odpowiedź okazuje się poprawna, ale konsultant naciska, żeby podać przybliżony miesiąc. Pytam (retorycznie), czy ktokolwiek naprawdę zapamiętuje takie informacje? Ustalamy z bratem, że strzelimy we wrzesień. Konsultant stwierdza, że odpowiedź jest nieprawidłowa. „I co teraz?”, pytam. „Bez tej informacji nie mogę zweryfikować twojego konta”. „Więc mam zgadywać?”. „Nie, podaj po prostu przybliżony miesiąc instalacji”. Powrót do brata, stwierdzamy, że zacznę od stycznia i zobaczymy, któremu z nas — mnie czy konsultantowi — znudzi się szybciej.
Przeskok do okna z konsultantem, palce na chwilę niepewnie zawisają nad klawiaturą, ale w końcu wbijają „January”. Głęboki oddech, moment, przez który nic się nie dzieje i... na ekranie wyskakuje „Daj mi dwie-trzy minuty, żebym mógł zresetować twój adres”. ŻE CO?!?! Już? Chwilę później problem był rozwiązany... :-)
Nie wiem, ile osób pamięta takie szczegóły, jak data instalacji programu – nie sądzę, by było ich zbyt wiele. Nie wiem też, jak wobec tego sprawdza się taka forma zabezpieczenia. Sądzę, że marnie, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, żebym już za drugim razem trafił poprawnie (w Lotto jakoś mi tak nie idzie). Dobrze w każdym razie, że udało się sprawę załatwić, no i mieliśmy przy okazji niezły ubaw... A brat ma już teraz nawet zanotowaną dokładną godzinę kontaktu z konsultantem, tak na wszelki wypadek. :-)
Konsultant Skype połączył się dość szybko. Po wymianie standardowych grzeczności i wyjaśnieniu, na czym polega problem stwierdził, że musi mi zadać parę pytań, by zweryfikować moją tożsamość i zresetować adres e-mail. Poprosiłem brata, żeby był pod ręką (tzn. na Facebooku), powiedziałem konsultantowi, że jestem gotowy. Pierwsze pytanie: nazwa użytkownika Skype. Luzik. Drugie pytanie: adres e-mail, na jaki zarejestrowano konto Skype. Łatwizna. Trzecie pytanie: miesiąc i rok instalacji programu. ŻE CO?!
Szybka zmiana okna, pytanie do braciszka: kiedy instalowałeś Skype? ŻE CO?! Po naradzie stwierdzamy, że podamy 2007. Odpowiedź okazuje się poprawna, ale konsultant naciska, żeby podać przybliżony miesiąc. Pytam (retorycznie), czy ktokolwiek naprawdę zapamiętuje takie informacje? Ustalamy z bratem, że strzelimy we wrzesień. Konsultant stwierdza, że odpowiedź jest nieprawidłowa. „I co teraz?”, pytam. „Bez tej informacji nie mogę zweryfikować twojego konta”. „Więc mam zgadywać?”. „Nie, podaj po prostu przybliżony miesiąc instalacji”. Powrót do brata, stwierdzamy, że zacznę od stycznia i zobaczymy, któremu z nas — mnie czy konsultantowi — znudzi się szybciej.
Przeskok do okna z konsultantem, palce na chwilę niepewnie zawisają nad klawiaturą, ale w końcu wbijają „January”. Głęboki oddech, moment, przez który nic się nie dzieje i... na ekranie wyskakuje „Daj mi dwie-trzy minuty, żebym mógł zresetować twój adres”. ŻE CO?!?! Już? Chwilę później problem był rozwiązany... :-)
Nie wiem, ile osób pamięta takie szczegóły, jak data instalacji programu – nie sądzę, by było ich zbyt wiele. Nie wiem też, jak wobec tego sprawdza się taka forma zabezpieczenia. Sądzę, że marnie, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, żebym już za drugim razem trafił poprawnie (w Lotto jakoś mi tak nie idzie). Dobrze w każdym razie, że udało się sprawę załatwić, no i mieliśmy przy okazji niezły ubaw... A brat ma już teraz nawet zanotowaną dokładną godzinę kontaktu z konsultantem, tak na wszelki wypadek. :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)