IDL

2007-10-02

When I say "Stop", continue

Mówią, że pisanie o muzyce to jak tańczenie o malarstwie, ale podejmę to ryzyko...

Przez półtora tygodnia muzyka King Crimson przeżuła mnie, wyssała i wypluła na podłogę. Miałem na nią jazdę od kilku ładnych dni, kiedy to znienacka wzięło mnie na THRAKA, konkretnie na wstęp do VROOOM, na DinosaurSex Sleep Eat Drink Dream. Ogólnie potrzebowałem jakichś ostro połamanych brzmień, stąd crimsonową wódkę zapijałem nineinchnailowską popitką. ;-) Jednak Gwoździe szybko poszły w odstawkę (z pewnością nie na długo), a zaczął rządzić Król.

Większość ludzi interesujących się w ogóle muzyką poznała lub kojarzy ten zespół dzięki pierwszej płycie. Jeśli ktoś na niej poprzestał, traci ogrom genialnej muzyki. Gdybym miał ją opisać jednym słowem, powiedziałbym „kontrolowane szaleństwo”. Zaraz, to dwa słowa... Dobra, do opisania muzyki King Crimson użyłbym dwóch słów: „kontrolowane, zimne szaleństwo”. To trzy... OK, zacznę jeszcze raz.

Na drodze do mojego uzależnienia się od muzyki KC istotne są trzy momenty: szaleńcza, totalnie popieprzona linia basu Grega Lake'a w instrumentalnej części 21st Century Schizoid Man; stopniowo narastająca, z pozoru monotonna, maniakalna rozmowa gitary, basu i perkusji w drugiej części Starless z genialnej płyty Red; wreszcie chłodne, wykalkulowane, beznamiętne intro do Elephant Talk.

Pomiędzy nimi rozpościera się otchłań niesamowitych dźwięków, niezwykłych harmonii, dziwacznych rytmów rozplanowanych z nieprawdopodobną precyzją i maestrią. Ktoś kiedyś powiedział o Robercie Frippie, że to facet, który wstaje o szóstej rano, zjada śniadanie, po czym do obiadu ćwiczy sześćdziesiątki czwórki na gitarze. :-) Myślę, że podobną opinię można by wyrazić o pozostałych muzykach uczestniczących w projekcie znanym pod nazwą King Crimson.

Przy czym to nie jest tak, jak w przypadku bardzo przeze mnie nielubianej trójcy gitarzystów-onanistów (Satriani, Vai, Malmsteen), że panowie wtłaczają w trzyminutowy kawałek brazylion nut, bo mogą. Tutaj dźwięki są poukładane i posplatane jak misterna sieć, którą zarzuca się na nieświadomą niczego ofiarę, chcąc doprowadzić ją do szaleństwa. ;-) Ale nie jest to natłok, nawałnica, która przytłacza i pożera natychmiast, nie! To powolna trucizna, która nie musi zadziałać za pierwszym razem, tylko sączy się powoli, delikatnie, skutecznie...

No i chłód, o którym wspomniałem wcześniej. Być może to tylko moje odczucie, może po prostu łaknę chłodu i odnajduję go, gdzie się da. W muzyce King Crimson (podobnie zresztą jak w trzaskach Nine Inch Nails) panuje zimno absolutne, nieważne, czy jest to totalna szajba Pictures of A City, zwiewna subtelność Cadence and Cascade  czy matematyczna precyzja Discipline.

Po raz kolejny ten chłód zmroził mnie, kiedy kilka dni temu jechałem autobusem do domu. W słuchawkach leciało The Sheltering Sky z mojej drugiej ulubionej płyty KC - Discipline. Patrzyłem na budynki, samochody, ludzi, myśląc sobie (jakże banalnie), że to wszystko zniknie, zginie, przeminie, rozpadnie się, przestanie być. I... gówno mnie to obchodziło. Całkowite zimno. Polecam!

Because we don't know when we will die, we get to think of life as an inexhaustible well. Yet everything happens only a certain number of times, and a very small number really.

Stop.

Brak komentarzy: