IDL

2008-10-27

Songs to die 4

Nigdy w sumie nie robiłem żadnego rankingu, dopiero ostatnio, podczas słuchania The Kick Inside, mnie naszło. Tytuł wpisu jest po angielsku, bo po polsku niestety nie brzmi tak fajnie... Piosenki, dla których warto umrzeć... chociaż w sumie... :-) Nie są to piosenki, których słucham na co dzień,  natomiast bez nich życie niewątpliwie byłoby uboższe. Ich kolejność na niniejszej liście jest całkowicie losowa. Anyway, zapraszam do tworzenia własnych list w komentarzach, jak się komuś będzie chciało. ;-) Mój ranking poniżej.
  1. Kate Bush, Wuthering Heights
  2. Rolling Stones, Sympathy for the Devil
  3. Cream, Sunshine of Your Love
  4. REM, Lotus
  5. REM, Star Me Kitten
  6. Talking Heads, Road To Nowhere
  7. Pink Floyd, Comfortably Numb
  8. Rolling Stones, Angie
  9. Led Zeppelin, Achilles Last Stand
  10. Fish, View from the Hill
Po osiągnięciu 10. miejsca stwierdziłem, że mógłbym ciągnąć tę listę co najmniej do pozycji 30. :-) Co zabawne, ani jednego Marilliona... Ale to o niczym nie świadczy! :-)))

2008-10-09

Wszyscy artyści to...

Galeria sztuki z ambicjami, niewątpliwie szczycąca się swoją niezależnością i bezkompromisowością... Organizuje wystawę fotografii prezentujących emocje i wrażenia, których doświadczyli uczestnicy pewnego katolickiego spędu w egzotycznym kraju. So far so good, powiedzmy. Robi się gorzej, gdy na jaw wychodzi, że kuratorem wystawy jest ksiądz, a wśród autorów zdjęć znajdują się księża oraz... żona prezydenta miasta, który - co za zbieg okoliczności! - jest również honorowym patronem wystawy. Być może księża jak i szanowna pani małżonka są artystami na miarę Richarda Avedona, mam jednak niejasne wrażenie, że Bydgoski Wacław Artysta robi akcję zgodną z przysłowiem „Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie”. W końcu galeria siedzi na garnuszku władz miasta, n'est ce pas? A że niesmak? To w Tik-taki trzeba zainwestować!!!

2008-10-05

Nie oglądaj się teraz...

Widok tańczącego Davida Byrne'a jest dość intrygujący, żeby nie powiedzieć zabawny. Sam kawałek z kolei to niepokojąca wrzutka na przeuroczym albumie nagranym wspólnie z Brianem Eno, o którym to albumie zresztą wspominałem niedawno. Pierwotna opinia się mocno zmieniła; to JEST przyjemna muzyczka do słuchania w pracy, ale uważne przesłuchanie płyty skutkuje odkryciem warstw, nastrojów i klimatów, które powodują, że całość zapada w pamięć na dłuższy czas. Jest u mnie w ciągłej rotacji. Bardzo mi się podoba, że David Byrne, mimo upływu czasu, wokalnie trzyma wysoką klasę, podobnie zresztą - zachowując wszelkie proporcje - jak Peter Hammill...

2008-10-02

Dawnych wspomnień czar

Dziesięć lat po koncercie Marillion w Poznaniu do Bydgoszczy przyjechał Fish. Oczywiście byłem na tym koncercie, a zamieszczony poniżej tekst napisałem do nieistniejącego już magazynu fanów Ryby, Stan świadomości. Kompletnie nie pamiętałem o jego istnieniu (tekstu, nie magazynu), pewnie już go nawet nie mam nigdzie w komputerze, a trafiłem nań... niemal przypadkiem. Firma Google, z okazji 10 urodzin, udostępniła wersję swojej przeglądarki sprzed siedmiu lat. Wpisałem z ciekawości nick, którego wtedy używałem, i moim oczom ukazała się poniższa recenzja... :-)


Bydgoszcz, Filharmonia Pomorska

14 października 1997, trasa koncertowa S(unsets)O(n)E(mpire)

Koncert odbył się 14 października 1997, we wtorek, w Filharmonii Pomorskiej. Jest to sala, która posiada jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze, warunki akustyczne w Europie, o czym może nie wszyscy wiedzą. Dwa tygodnie przed Fishem wystąpili tam Porcupine Tree, koncert był pod każdym względem rewelacyjny, więc apetyty na Rybę były znaczne. Może fakt, że na miejsce koncertu wybrano Filharmonię, spowodował, iż pojawiło się masę osób trochę jakby z innego świata - panie w wieczorowych sukniach, panowie w garniturach, co na tle wszystkich szajbusów w T-shirtach Fisha i Marillo wyglądało dość malowniczo. Dla mnie osobiście najsmaczniejsza była rozmowa podsłuchana w kolejce do bileterów: jedna pani skarżyła się, że musiała powyłączać wszystkie telefony komórkowe oraz odwołać masę spotkań, żeby móc się "pojawić na tym wspaniałym koncercie". Z innych rzeczy, podsłuchanych w kuluarach, dość ponuro brzmiała plotka (na szczęście nieprawdziwa), że podczas poprzedzającego bydgoski koncertu we Wrocławiu Fish nie zagrał ani jednego utworu Marillion. Sala była zapchana do ostatniego, stojącego miejsca. Bilety, które, jeśli dobrze pamiętam, kosztowały 50 i 60 złotych, można było kupić u koników przed samym koncertem za 240 złotych!!! Myślę, że chętni się znaleźli, naprawdę nie było ani jednego wolnego krzesełka, w przejściach pomiędzy rzędami również pełno ludzi. Wieczór rozpoczął się od występu bydgoskiego Abraxasu, którego akurat wyjątkowo nie cierpię, więc jedyny komentarz, na jaki sobie pozwolę, to to, że panowie są naprawdę profesjonalnymi muzykami. I tyle.

Po przerwie, niezbędnej do przygotowania sceny na występ głównej atrakcji, na sali zapadły ciemności. Z głośników usłyszeliśmy wstęp, nagrany przez aktorkę użyczającą głosu pani Simpson z popularnej kreskówki, po czym na scenie pojawił się zespół i zaczął grać intro do "The Perception of Johnny Punter". Publika nieco skonsternowana, bo nigdzie nie widać Ryby. Napięcie rośnie, po chwili słychać ryk z końca sali - to Fish wszedł przez tylne wejście dla publiczności, i przyświecając sobie latarką, przeciskał się w kierunku sceny. Na widowni szał zupełny. Kiedy po przedłużonym intro "The Perception..." w końcu wybucha, nie jestem w stanie usiedzieć na krzesełku. Zaczynam skakać i śpiewać. Po chwili czuję, jak ktoś z tyłu szarpie mnie za rękaw. Jakaś elegancko ubrana pani: "Przepraszam, czy mógłbyś usiąść, bo nic nie widać?" Rozglądam się po sali - oprócz mnie i jeszcze jakichś dziesięciu, może piętnastu osób, cała reszta towarzystwa siedzi twardo. Mistrzowi Ceremonii też się musiało to nie spodobać, co widać na zdjęciu zatytułowanym "ryba" [zdjęcie gdzieś jest :-) - przyp. DM72] - podparł brodę ramieniem, i w trakcie solówki chodził wzdłuż sceny, przyglądając się ironicznie ludziom. Ci, na szczęście, "aluzju paniali", bo stopniowo widownia się ożywiła, i to bardzo. Fish po raz kolejny udowodnił swoją nieprawdopodobną charyzmę, nie pozostawiając nikogo obojętnym na to, co się działo na scenie. Pomijając fenomenalne zgranie zespołu oraz zaskakująco dobrą dyspozycję głosową Fisha, atmosferę tworzyły jego niesamowite monologi wygłaszane w przerwach między utworami. Najzabawniejszy był niewątpliwie ten przed "Goldfish & Clowns", dotyczący wierności małżeńskiej. Z kolei najgłośniejsze brawa rozległy się w trakcie komentarza na temat rasizmu, poprzedzającego "What Colour is God?". Muszę szczerze przyznać, że nie pamiętam dokładnej kolejności wykonywanych utworów - przez cały czas byłem jak w transie. Po dość obfitej dawce z Sunsets On Empire przyszła kolej na starsze utwory z solowych płyt, no i oczywiście z dawnych, wspaniałych lat z Marillo. Na mnie jak uderzenie młotem pneumatycznym podziałał utwór, którego chyba nikt się nie spodziewał - Assassing, przepleciony z Tongues i Credo. Był on na tyle nieoczekiwany, że przez pierwsze trzy dźwięki zastanawiałem się "cholera, skąd ja znam ten kawałek?" Niesamowite, zupełnie nieprawdopodobne wykonanie. Zresztą to samo trzeba powiedzieć o fragmencie Misplaced Childhood, Blue Angel/White Feather. Cały zestaw zakończył się ostatnimi dźwiękami Fugazi. Ale nie był to koniec "Marillionowania", bo na bis dostaliśmy Lavender w takiej akustyczno-elektrycznej wersji, że co wrażliwsze dziewczęta płakały ze wzruszenia. (No dobra, żartuję). Genialny koncert.

Następnego dnia zastanawiałem się nad rzetelnością bydgoskich recenzentów muzycznych, którzy pisali, że Fish zagrał tylko trzy utwory Marillo. Zresztą do dziennikarzy wrócę jeszcze za chwilkę. Koncert skończył się w granicach godziny jedenastej. Cała publika ruszyła do domu - hmm, po fanach można by się chyba spodziewać czegoś więcej? - przed Filharmonią zostało z dziesięć osób, czekających na szansę rozmowy z muzykami. Czekaliśmy chyba godzinę, nie całkiem pewni, z której strony się pojawią. Wynikła z tego zabawna sytuacja - w pewnej chwili zauważyliśmy zamieszanie z tyłu Filharmonii, ktoś biegł; pomyśleliśmy, że Fish właśnie tam wychodzi. Parę osób zaczęło biec za tamtą osobą, niestety okazało się, że był to chłopak, który starał się zdążyć na ostatni nocny autobus. W końcu zespół się pojawił, wszyscy zmęczeni, ale w dobrych humorach, długopisy i aparaty poszły w ruch, podpisali każde zdjęcie, plakat, książeczkę z płyty czy po prostu kartkę z zeszytu jakie im podsunięto. Fish w kurtce moro iwełnianej czapce, brak jakichkolwiek oznak "gwiazdorstwa", na dobrą sprawę zwykły facet po pracy... Po piętnastominutowej pogawędce muzycy poszli do zaparkowanego nieopodal autobusu. A my do pobliskiego pubu "Kuźnia" - jednego ze sponsorów koncertu - by przy piwie przeżyć wszystko jeszcze raz. Było po północy. Mieliśmy wyjątkowe szczęście - po jakiejś półgodzinie drzwi lokalu huknęły o ścianę i do środka wkroczyła dwumetrowa postać, wiodąc za sobą resztę zespołu. Z głośników leciało akurat Sunsets, więc atmosfera była odpowiednia. Panowie wraz z towarzystwem rozgościli się przy barze, właściciele lokalu stawiali drinki (tak długo jak byłem, Fish pił tylko czerwone wino!). Zdobyłem się na odwagę i dosiadłem do Fisha, by jeszcze raz podziękować za wspaniały koncert, a także za ten, za który nie miałem okazji aż do tego momentu podziękować - Marillion w Poznaniu, podczas trasy Clutching At Straws.
Fish miał klasę, nie potraktował mnie jak kolejnego namolnego fana, lecz zaczął ze mną normalnie rozmawiać - co porabiam, od jak dawna słucham muzyki, czy podoba mi się płyta... Bardzo sympatycznie. Potem musiał mnie już mieć trochę dosyć - wyszło, że w gronie znajomych byłem jedyną osobą z jaką taką znajomością angielskiego, więc co chwilę ktoś prosił "idź do niego i poproś o autograf". Na początku szło nieźle, ale kiedy trzeci czy czwarty raz podszedłem z naręczem plakatów, Fish podniósł oczy do nieba i wyjęczał "Oh shit, not HIM again!"

Niestety, było też parę niemiłych akcentów. Jeden z nich to kradzież telefonu komórkowego Fisha i jakichś dodatkowych przedmiotów z zaparkowanego przed Filharmonią autobusu. Drugi, to zupełnie bezsensowne komentarze niektórych gazet następnego dnia. Przykładowo, facet pisze w recenzji, że był to najlepszy koncert rockowy w Bydgoszczy, po czym zaraz w następnym zdaniu stwierdza, że koncert Porcupine Tree był o niebo lepszy. Drugi przykład kretynizmu (inaczej się tego nie da określić): zdjęcie Fisha, przechodzącego obok olbrzymiej ciężarówki, w której przewożono nagłośnienie. Podpis pod zdjęciem: "Fish opuszcza swój wielki dom na kółkach - cóż, gwiazdy mają taki styl". Lekko żenujące, nie uważacie? Ale generalnie było to magiczne doświadczenie, jedno na dziesięć lat. Bez żadnego gadania. Już i tak się za bardzo rozgadałem!!! Kurczę, miło sobie powspominać. Nie mogę się doczekać następnego koncertu...