Po dość długiej przerwie wybraliśmy się po raz kolejny na koncert w Radiu PiK. Tym razem grała inowrocławska kapela progresywna Quidam. Zespół działa już od wielu lat, jednak do mojej świadomości dotarł jakoś mocniej przy okazji współpracy z Colinem Bassem, na jego rewelacyjnej płycie „An Outcast of the Islands”. I na tym na dobrą sprawę się skończyło. Tak więc na koncert szedłem z praktycznie żadną znajomością twórczości zespołu, wiedząc jedynie, że dotychczasową wokalistkę zastąpił wokalista.
Moim zdaniem, była to zmiana na gorsze. Kto pamięta „boską Emilię”, musi przyznać rację. :-) Ta dziewczyna miała świeży, mocny, charakterystyczny głos - tymczasem kolega Bartosz śpiewa... po prostu śpiewa. Być może oszczędzał gardło przed czekającym ich występem w Loreley, ale niestety nie wywołał żadnych emocji, a momentami wręcz niknął na tle pozostałych muzyków (jak zresztą od czasu do czasu gitarzysta - przy solówkach!!!). Co jest nie tak ze studiem Radia PiK (bo przecież nie z realizatorem?), że jeszcze nie trafiliśmy na dobrze nagłośniony koncert - tzn. nie za głośno, nie za cicho, wyraźnie słychać wszystkie instrumenty?
No a poza tym zespołowi nie można nic zarzucić - przynajmniej pod względem technicznym. Niestety, bolesną przypadłością polskiej muzyki progresywnej (może nie tylko polskiej, może nie tylko progresywnej?) jest to, że w okolicach trzeciego-czwartego kawałka człowiek czuje się, jakby przez uszy przeciągali mu kłąb waty. Brak zapadających w pamięć melodii (tydzień po koncercie nie jestem w stanie zanucić nic, a na przykład takie Czaqurwagrać dźwięczy mi w uszach do dzisiaj, i to wcale nie ze względu na zawarty w tekście wulgaryzm), w większości te same, ograne schematy: spokojne wejście, walnięcie w refrenie, standardowa solówka gitary, standardowa solówka na klawiszach (albo intro i outro). Nuda, panie. I droga na Ostrołękę.
Oczywiście, wytykam negatywy, bo podobno lubię marudzić (ja?!?!), a poza tym o nich jakoś łatwiej i przyjemniej się pisze. :-) Co nie znaczy, że koncert mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie - było fajnie, wokalista potrafił całkiem nieźle ożywić publikę, co - biorąc pod uwagę skromne możliwości lokalowe - stanowiło niezłe osiągnięcie. Świetny był „Wróbelek Elemelek” (© Kasia), czyli koleś popiskujący na różnych flecikach. Jak panowie zacytowali w swoich utworach kawałki King Crimson i Deep Purple, to też było całkiem przyjemnie. A zdecydowaną opinię spróbuję sobie wyrobić po planowanym na 6 września koncercie w Inowrocławiu.
PS. Jakaś szansa na poduszki pod tyłek? Krzesła w studiu są przeraźliwie twarde...
Moim zdaniem, była to zmiana na gorsze. Kto pamięta „boską Emilię”, musi przyznać rację. :-) Ta dziewczyna miała świeży, mocny, charakterystyczny głos - tymczasem kolega Bartosz śpiewa... po prostu śpiewa. Być może oszczędzał gardło przed czekającym ich występem w Loreley, ale niestety nie wywołał żadnych emocji, a momentami wręcz niknął na tle pozostałych muzyków (jak zresztą od czasu do czasu gitarzysta - przy solówkach!!!). Co jest nie tak ze studiem Radia PiK (bo przecież nie z realizatorem?), że jeszcze nie trafiliśmy na dobrze nagłośniony koncert - tzn. nie za głośno, nie za cicho, wyraźnie słychać wszystkie instrumenty?
No a poza tym zespołowi nie można nic zarzucić - przynajmniej pod względem technicznym. Niestety, bolesną przypadłością polskiej muzyki progresywnej (może nie tylko polskiej, może nie tylko progresywnej?) jest to, że w okolicach trzeciego-czwartego kawałka człowiek czuje się, jakby przez uszy przeciągali mu kłąb waty. Brak zapadających w pamięć melodii (tydzień po koncercie nie jestem w stanie zanucić nic, a na przykład takie Czaqurwagrać dźwięczy mi w uszach do dzisiaj, i to wcale nie ze względu na zawarty w tekście wulgaryzm), w większości te same, ograne schematy: spokojne wejście, walnięcie w refrenie, standardowa solówka gitary, standardowa solówka na klawiszach (albo intro i outro). Nuda, panie. I droga na Ostrołękę.
Oczywiście, wytykam negatywy, bo podobno lubię marudzić (ja?!?!), a poza tym o nich jakoś łatwiej i przyjemniej się pisze. :-) Co nie znaczy, że koncert mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie - było fajnie, wokalista potrafił całkiem nieźle ożywić publikę, co - biorąc pod uwagę skromne możliwości lokalowe - stanowiło niezłe osiągnięcie. Świetny był „Wróbelek Elemelek” (© Kasia), czyli koleś popiskujący na różnych flecikach. Jak panowie zacytowali w swoich utworach kawałki King Crimson i Deep Purple, to też było całkiem przyjemnie. A zdecydowaną opinię spróbuję sobie wyrobić po planowanym na 6 września koncercie w Inowrocławiu.
PS. Jakaś szansa na poduszki pod tyłek? Krzesła w studiu są przeraźliwie twarde...