IDL

2007-11-30

Komputerowe haiku freestyle

Patrząc tępo w ekran komputera
Naciska na oślep klawisze
Próbując się zalogować
Błękitny ekran śmierci nie znika

Staring blankly at the computer screen
Keeps pushing keys at random
Trying to log in
The blue screen of death keeps showing

2007-11-22

Ministranci

Kolega Donek zaliczył ode mnie drugą żółtą kartkę. Zgodnie z zasadami gry, powinno się ją w tym momencie zamienić na kartkę czerwoną, ale mając w pamięci miniony niedawno dwuletni okres błędów i wypaczeń, daję sobie na wstrzymanie. Od razu też zaznaczę, że ani Platforma (PiS-bis), ani Don Tusk nie są moimi faworytami, więc ich bloby ani mnie specjalnie ziębią, ani grzeją.

Pierwszą żółtą kartkę, a nawet półtorej, platformersi przyliczyli ode mnie na wiadomość, że najpierw proponowali stanowisko w rządzie bucowi tysiąclecia, Kaziowi Marcinkiewiczowi, a teraz oferują mu kierowanie organizacją Euro 2012, a buc propozycję może nawet przyjmie! Kurczę, po diabła chłopaki się pchali do polityki, przecież na pewno świetnie by sobie poradzili jako ekipa zarządzająca jakimś drugoligowym klubem piłkarskim! I kto wie, czy nie mieliby z tego więcej radości...

Drugi żółty kartonik wpadł wczoraj, za informację, że w pierwszą podróż zagraniczną, wbrew wcześniejszym zapowiedziom mówiącym o Brukseli, Donaldu Tusku pojedzie do... Watykanu. W ten sposób z liberała wylazł kabotyn, a naród dostał wyraźny znak, że ani apartamencik Henia Jankowskiego (dementowany), ani rura Rydzyka nie są zagrożone. Liczyłem, że będzie to pierwszy premier RP, który nie pójdzie w ślady lewicowych i prawicowych ministrantów, i nie będzie kolanami wycierał watykańskich marmurów. Jak zwykle się zawiodłem. Najwidoczniej bez zapewnienia sobie przychylności hierarchów nie ma szans na spokojne rządzenie Polską...

Alleluja i do przodu!

2007-11-19

Haddington Convention 1999, cz. 4

Po skończonej pogawędce na dziedzińcu pojawił się John Wesley, który zaprezentował kilka utworów ze swoich autorskich płyt. Jego produkcje można ze spokojem polecić wszystkim miłośnikom Marillion i Fisha. Wes nagrał do tej pory trzy albumy: Under the White and Red Sky, Closing of the Pale Blue EyesEmperor Falls. Pierwsze dwa albumy można było kupić w wersji zremasterowanej, w jednym pudełku. Minikoncert został bardzo ciepło przyjęty, tak samo jak dłuższy występ duetu Traprain, grającego standardy folkowe.

Koło godziny 14:00 przyszedł czas na piłkę nożną. Przenieśliśmy się wszyscy do Millfield Park, gdzie na boiskach klubu sportowego miały zostać rozegrane poszczególne mecze. Dziewięć drużyn podzielono na trzy grupy. My, czyli drużyna Ameryki Północnej, trafiliśmy na Holandię, północną Anglię (było bardzo dużo Anglików, stąd mogli wystawić trzy zespoły) oraz połączoną drużynę francusko-włoską.

Do naszej drużyny dołączył również… John Wesley, który rano stwierdził, że nie zagra, ponieważ obawia się kontuzji; kiedy zaś trafił już na boisko, nie mogliśmy go wygonić! Jak łatwo się domyślić, drużyna amerykańska nie mogła być faworytem w piłce nożnej, wszyscy proponowali nam rozegranie meczu rugby, bądź otwarcie się naśmiewali. Tym większa musiała być konsternacja tych prześmiewców (jak zresztą wszystkich widzów), kiedy w pierwszym rozgrywanym przez nas meczu pokonaliśmy faworyzowanych Holendrów 4:1! Zwycięstwo podniosło nasze ego i dodało animuszu; niestety, nie wzięliśmy pod uwagę, że może nam po prostu nie starczyć sił. Drugi mecz w grupie rozgrywaliśmy z drużyną północnej Anglii, niecałe pół godziny po pierwszym spotkaniu. A trzeba dodać, że wbrew zapowiedziom Fisha, który obiecywał rozgrywki na zmniejszonych boiskach, siedmioosobowe składy ganiały po pełnowymiarowych murawach! Mimo tego broniliśmy się zaciekle, ulegając dopiero w końcówce 1:0… Nasi pogromcy zajęli w całym turnieju drugie miejsce, więc chyba nie wypadliśmy jednak tak tragicznie?

Po sobotnich eliminacjach do finału zakwalifikowały się drużyny Fisha (the Badgers), Niemiec oraz północnej i południowej Anglii. Finały między tymi zespołami zaplanowano na niedzielę.

Wieczorny koncert akustyczny miał rozpocząć się o 20:00, ale fani zaczęli przybywać do Opactwa św. Marii już przed szóstą wieczór. Miejsce to jest wyjątkowo piękne: położone na nabrzeżu Tyne, z niewielkim cmentarzem, na którym można znaleźć monument upamiętniający mieszkańców Haddington poległych na frontach całego świata. Sam kościół, zbudowany na planie krzyża, o charakterystycznej, średniowiecznej architekturze, na przełomie wieków był jeszcze częściowo zrujnowany; dzięki zaangażowaniu wielu organizacji wspaniale go odrestaurowano. Dla kogoś przyzwyczajonego do ponurej powagi polskich świątyń dość dużym szokiem była umieszczona w przedsionku kawiarnia, gdzie można było wypić kawę, herbatę, zjeść ciastko; zaś jeszcze większym zaskoczeniem znajdujący się zaraz za ołtarzem… kącik zabaw dla dzieci, z pluszowymi zwierzakami, poduszkami i masą przezabawnych rysunków. Najzabawniejszy był gumowy grzechotnik owinięty wokół pluszowej pandy, a to wszystko razem wciśnięte w dziurę po brakującej cegle!

Scena, na której mieli wystąpić muzycy, była ustawiona dokładnie pośrodku kościoła, tak że widoczność była znakomita praktycznie z każdego miejsca. Tym razem znowu nam się powiodło, siedzieliśmy w pierwszym rzędzie. Jedynym minusem była siedząca obok nas drużyna Holendrów - chłopaki przyszli prosto z boiska…

Po dłuższej chwili oczekiwania zespół wyszedł na scenę i rozpoczął koncert. W przerwie między utworami Fish powiedział, że jest w tym kościele po raz drugi; pierwsza okazja to jego własne wesele. Stwierdził, że ponieważ mamy jeszcze jednego, bardzo ważnego słuchacza (tu spojrzał w górę), postara się nie przeklinać. O dziwo, udało mu się! Atmosfera była bardzo uroczysta, by nie powiedzieć podniosła. Dear Friend zostało zadedykowane zmarłym niedawno przyjaciołom: Kevinowi Wilkinsonowi, byłemu perkusiście Fisha, a także człowiekowi znanemu pod pseudonimem Doc, który zapoznał Fisha z historią opowiedzianą później na płycie Sunsets on Empire, w utworze Brother 52. Miłym elementem, który przyczynił się do wyjątkowości tego wieczoru, było ogłoszenie na scenie zaręczyn dwojga fanów - wcześniej chłopak poprosił Fisha o zapytanie dziewczyny, czy zgodzi się za niego wyjść. Wszystkim najbardziej utkwiło w pamięci bardzo emocjonalne wykonanie Sugar Mice, było widać, że wokalista jest bardzo wzruszony, i kiedy w środku utworu zrobił ponad dwudziestosekundową przerwę, tłum nawet nie pisnął - ciszę w kościele czuliśmy fizycznie!

Z utworów Marillion było jeszcze tylko Lavender, dodatkowo usłyszeliśmy Solo z repertuaru Sandy Denny, a w pewnym momencie Fish namówił Elizabeth Antwi, by zaśpiewała sama, z towarzyszeniem Tony Turrella - oboje wykonali wspaniałą wersję klasyka Kate Bush, Man with a Child in His Eyes. Koncert trwał około półtorej godziny. Poza wymienionymi wcześniej utworami usłyszeliśmy jeszcze Tumbledown, Somebody Special, Change of Heart, Just Good Friends, Incomplete, Goldfish and Clowns, Tilted Cross, Lady Let It Lie, Out of My Life, Lucky oraz tradycyjnie już Raingods DancingWake-up Call. Na bisy poszło wspomniane Solo, A Gentlemen's Excuse Me, oraz Lavender/Blue Angel. Po zakończeniu występu wszyscy w milczeniu (!) opuścili kościół, niektórzy wpisując się przy tym do wyłożonej przy wyjściu księgi gości. Sceneria na zewnątrz była wręcz powalająca: kościół i cmentarz oświetlone mocnym blaskiem księżyca, cichy szmer rzeki… Tego wieczoru nie zapomnę bardzo długo!

2007-11-14

Ścierwojady

Z filmu The Doors Olivera Stone'a szczególnie zapadła mi w pamięć scena, gdy Jim Morrison widzi na ekranie telewizora reklamę, której podkład muzyczny stanowi Light My Fire, trafia go szlag i roztrzaskuje odbiornik o ścianę. :-)

Scena ta przypomniała mi się dzisiaj rano, gdy przed wyjściem do pracy byczyłem się na tapczanie czytając „Przekrój”, a w tle leciała radiowa Trójka. Rozbrzmiewa znany dżingiel „Zapraszamy do reklamy” i co słyszę? Don't Worry Be Happy Bobby'ego McFerrina, nieco zmienione (zapewne żeby uniknąć konieczności płacenia tantiem), z... polskim tekstem sławiącym usługi jakiegoś j*****go banku! Zatrzęsło mną niesamowicie, ale zbytnio sobie cenię mój zestaw audio, by ciskać nim o cokolwiek... ;-) Skończyło się na rzuceniu mięsem.

Nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu znanej muzyki w reklamach, choć po zastanowieniu stwierdzam, że zależy to od reklamowanego produktu (reklama szeroko pojętej elektroniki czy samochodów jest OK, jak np. ten filmik reklamujący Sony Bravia). Natomiast to, co zrobiono z McFerrinem powinno być konstytucyjnie zakazane, sądownie ścigane i bezwzględnie eliminowane. :-) Tak samo, jak przeróbki utworów stanowiących kanon muzyki rockowej, by wspomnieć tu pedalskie Pink Floyd, dyskotekowe Led Zeppelin albo raperskie The Police. Moim zdaniem jest to padlinożerstwo - na przykład chęć wyrobienia sobie nazwiska kosztem lepszej marki. Nienawidzę czegoś takiego.

2007-11-09

Fish i Marillion w YouTube

Niektóre życzenia spełniają się dość szybko. :-) Na stronie Fisha można znaleźć film otwierający jego koncerty na trwającej jeszcze trasie Clutching at Stars. Oczywiście filmik siedzi na serwerach YouTube, a konkretnie tutaj. Polecam, jest prześmieszny, choć pewnie trochę hermetyczny. Jego autorem jest Will Smith, ale broń Boże nie ten od rapu i dziwnych obcych...

Tak swoją drogą, wpadłem tradycyjnie w ciąg jutjubowy, czyli oglądając film jednym okiem, drugim wyłapuję powiązane klipy. Nawet nie wiedziałem (aż do dzisiaj), że istnieją takie cuda, jak jedyne wideo do Cinderella Search (Hogarth na wokalu), albo do Number One, chyba bardzo rzadko granego kawałka z bonusowej płyty albumu Anoraknophobia. :-)

2007-11-08

Haddington Convention 1999, cz. 3

W nawiązaniu do części 2: nadzieja matką... i tak dalej. :-)
_______________________________________________

Po skończonym koncercie zabawa przeniosła się z powrotem na parter. Dość dużym zaskoczeniem było pojawienie się Steve'a Wilsona z Porcupine Tree. Natychmiast zaczęto spekulować, czy Steve (Prog Prince, jak go niektórzy nazywają) wystąpi podczas któregoś z zaplanowanych na ten weekend koncertów Ryby. Dość szerokim echem odbiła się plotka, według której Steve powiedział, że bardzo chętnie zagra z Fishem, pod warunkiem, że wspólnie wykonanym utworem będzie… Grendel! Jak w każdej plotce, również w tej było ziarenko prawdy. Warto jeszcze dodać, że Steve przyjechał do Haddington prosto ze studia, w którym miksował niektóre utwory z zapowiadanej na październik nowej płyty Marillion. Jeśli wziąć pod uwagę, że Steve miksował również płyty Fisha, że John Wesley był poprzednio technicznym zajmującym się gitarami Steve'a Rothery, że wreszcie Fish zagrał w minionych miesiącach zarówno ze Steve'em Rothery jak i ze Steve'em Hogarthem, to można stwierdzić, że ścieżki Marillion i ich byłego wokalisty krzyżują się ostatnimi czasy coraz częściej. A czy należy z tego wyciągać jakieś wnioski?…

Następny dzień, sobota, zaczynał się o godzinie 12:00, spotkaniem w Tyneside Pub. Jest to dość duży budynek z dziedzińcem i ogrodem na zapleczu. Zaplanowano tam spotkanie powitalne dla fanów - niestety, tylko członków fanklubów. Ale szczęście nam dopisywało: poprzedniego wieczoru kupiłem wejściówkę i bilet na koncert akustyczny, zaś drugą, dzięki pomocy poznanych poprzedniego dnia Niemców, zdobyliśmy od żony Fisha, Tamary. Tak więc mogliśmy uczestniczyć we wszystkich wydarzeniach Konwencji. W ogrodzie rozstawione były stoliki z poczęstunkiem: hamburgerami, kurczakami, kiełbasą. W dużym namiocie umieszczono bar serwujący piwo. W pomieszczeniu obok baru można było kupić różne akcesoria reklamujące Fisha, od koszulek, czapek i dżinsowych koszul, po specjalne torby na kompakty, parasole i szlafroki! Z nowości - kaseta video z zarejestrowanym przez naszą telewizję koncertem z Przemyśla z 1997 roku, chwalona przez artystę za doskonałą jakość i realizację. Na piętrze gratka dla miłośników malarstwa - wystawa oryginalnych prac Marka Wilkinsona, twórcy wszystkich okładek "starego" Marillion i większości okładek Fisha. Była ona o tyle ciekawa, że przedstawiono na niej również obrazki z singli, które w Polsce nie są raczej sprzedawane. Najciekawiej, moim zdaniem, prezentowała się okładka Goldfish and Clowns.

Kiedy już wszyscy sobie podjedli i popili, przyszedł czas na Rybi monolog, po którym nastąpiły pytania od publiczności. Całe towarzystwo zgromadziło się na dziedzińcu, gdzie ustawiono mikrofon i nagłośnienie. Słońce prażyło wręcz niemiłosiernie - a muszę zaznaczyć, że jeszcze w przeddzień naszego przyjazdu lało jak z cebra. Fish był z pogody bardzo zadowolony, ponieważ dobrze to rokowało zaplanowanym na popołudnie rozgrywkom piłkarskim. Właśnie w związku z meczami przedstawił najpierw Andy'ego McIntosha, który na co dzień jest twórcą oficjalnej witryny internetowej Marka Wilkinsona. "Tosh" był odpowiedzialny za stronę organizacyjną mistrzostw fanklubów, dzięki jego pracy udało się zebrać w sumie dziewięć drużyn gotowych powalczyć o ufundowane przez Fisha medale i puchary.

Wracając zaś do pogawędki Fisha, mówił on bardzo dużo o swojej pracy w roku, który minął od poprzedniej Konwencji. Przykro to stwierdzić, ale pod względem zawodowym było to kolejne niezbyt udane dwanaście miesięcy - przede wszystkim dlatego, że wytwórnia RoadRunner, znana między innymi z wydawania płyt Sepultury, a z którą Fish wiązał bardzo duże nadzieje, nie wywiązała się ze swoich zobowiązań promocyjnych w Stanach Zjednoczonych. Jak wokalista sam stwierdził, amerykański RoadRunner nie zrobił dosłownie NIC, żeby wypromować Raingods with Zippos. Z tego też powodu odwołane zostało planowane na lipiec i sierpień tournee po Ameryce (które miało zahaczyć o Meksyk i nawet Brazylię). Dodatkowo, wielki Szkot zdaje się nie mieć zbyt szczęśliwej ręki do wyboru singli; Incomplete przepadło na listach, zaś planowane i przedyskutowane z piłkarzem Davidem Ginola wydanie Tilted Cross w ramach akcji charytatywnej na rzecz ofiar min lądowych spełzło na niczym. Fish opowiadał również, dlaczego niektóre koncerty z jego europejskiej trasy zostały odwołane. W wypadku koncertu w Tallinie, który miał się odbyć przed meczem Szkocja - Estonia, zawiniły władze imigracyjne, żądające zbyt wysokiego podatku za wwóz i wywóz (!) sprzętu nagłaśniającego… Z kolei w naszym kraju miało się odbyć pięć koncertów, ale polski promotor za każdy z nich oferował 900 funtów. Tymczasem koszt utrzymania zespołu w trasie to 2500 funtów dziennie! Jest to zresztą sytuacja znana z trasy Sunsets on Empire, którą musiano przerwać po kilkudziesięciu koncertach ze względu na rosnące lawinowo koszty…

Mając to wszystko na uwadze, Fish zdecydował, że nie będzie już starał się za wszelką cenę zaistnieć w Top 40, że koncerty będą organizowane rzadziej, za to przy większym bezpieczeństwie finansowym; co więcej, promocja następnej płyty będzie miała miejsce przede wszystkim w Internecie, z tych samych względów. Jak stwierdził, nie jest już dwudziestolatkiem, żyjącym bezproblemowo z dnia na dzień - jako głowa rodziny musi mieć na uwadze swoją żonę i córkę. To samo dotyczy zresztą całego zespołu.

Na szczęście nie zabrakło w wypowiedziach Fisha anegdot i elementów humorystycznych. Szczególny aplauz wzbudziła historia dotycząca jego kariery aktorskiej; jedną z ról zaproponowanych przez agenta była rola… Yeti w kręconym w Himalajach francuskim filmie! Agent zachęcał Fisha tym, że jest tam niewiele tekstu do nauki… W podobnym tonie utrzymane było pytanie jednego z fanów. Fish, opowiadając o przygotowaniach do trasy koncertowej powiedział, że najwięcej problemów sprawia mu nauczenie się tekstu Plague of Ghosts, w związku z czym będzie od czasu do czasu zerkał do zeszytu. W tym momencie z publiczności padło pytanie, czy nie lepiej w takim razie zagrać Grendela - jest krótszy i ma mniej słów. Na co artysta odparł pytaniem: "Grasz dzisiaj w piłkę nożną? Dobrze wiedzieć…" (Mimo tej zapowiedzi, krew na boisku lała się w niewielkich ilościach).

2007-11-02

Saul Williams

Trzeba pomagać nowym artystom, no! :-)



Przyjemności!

PS. Żeby nie było, że promuję jakiegoś blokersa!

PS. 2 Chociaż z drugiej strony, nie taki on nowy.

Yo Mofos!

Słucham płyty hip-hopowej (rapowej?). Podoba mi się. Rany, jak nisko może upaść człowiek?! :-)

Rzecz jasna, nie obudziłem się dzisiaj rano z myślą „I need some fat bits, nigga”. ;-) Winna jest moja bieżąca fascynacja Nine Inch Nails (tekst o tym rodzi się w bólach porównywalnych tylko z tym, co musiał przeżywać Trent Reznor, zbierając materiał do swoich płyt), a konkretnie działalność Trenta poza macierzystym projektem (Odynie, jak ja nienawidzę tego słowa w tym kontekście!). Otóż, na fali entuzjazmu związanego z nowymi technologiami, niejaki Saul Williams, koleś, który brał udział w nagrywaniu rewelacyjnego Year Zero, postanowił wydać swoją debiutancką płytę na podobnej zasadzie, jak Radiohead. To znaczy potencjalny „klient” (czy to pojęcie nie traci w tym momencie sensu?) sam decyduje, czy w ogóle chce zapłacić za płytę, a jeśli tak, to ile. Podobno w przypadku Radiohead w ciągu pierwszego dnia płyta została pobrana przez milion ludzi, z czego tylko jedna czwarta nie zapłaciła.

U Saula były dwie możliwości - płyta w formacie mp3, 192 kbps, z okładką i tekstami w formie pdf, za darmo; albo to samo, albo w 320 kbps, albo w formacie bezstratnym FLAC, za 5 dolarów. Oczywiście zapisałem się na opcję darmową :-) i dzisiaj (data premiery płyty) przyszedł mail z łączem do pobrania plików. Po ściągnięciu rzecz odpaliłem i... jestem w szoku!

Hip-hop. Zdecydowanie. Muzyka, której - sorry - nienawidzę. Moje podstawowe skojarzenie - bełkot tępych blokersów marzących o świecie z „Faktu” i „Pudelka” (wybaczcie mi, Beastie Boys i Rage Agaist the Machine). Tymczasem na „Niggy Tardust” jest świetnie: dziwne, porąbane brzmienia, i wokalista (gadacz?), który najwyraźniej ma coś do powiedzenia.

Do tego krótki rzut oka na tzw. listę płac, i sporo się wyjaśnia - większość utworów jest autorstwa Trenta, więc przynajmniej od strony muzycznej wiem, czemu mnie to kręci.

Być może za tydzień, dwa, płyta zniknie z odtwarzacza i twardego dysku. Tymczasem jednak zdecydowanie polecam. Jak śpiewał George Michael, listen without prejudice... ;-)