IDL

2007-11-19

Haddington Convention 1999, cz. 4

Po skończonej pogawędce na dziedzińcu pojawił się John Wesley, który zaprezentował kilka utworów ze swoich autorskich płyt. Jego produkcje można ze spokojem polecić wszystkim miłośnikom Marillion i Fisha. Wes nagrał do tej pory trzy albumy: Under the White and Red Sky, Closing of the Pale Blue EyesEmperor Falls. Pierwsze dwa albumy można było kupić w wersji zremasterowanej, w jednym pudełku. Minikoncert został bardzo ciepło przyjęty, tak samo jak dłuższy występ duetu Traprain, grającego standardy folkowe.

Koło godziny 14:00 przyszedł czas na piłkę nożną. Przenieśliśmy się wszyscy do Millfield Park, gdzie na boiskach klubu sportowego miały zostać rozegrane poszczególne mecze. Dziewięć drużyn podzielono na trzy grupy. My, czyli drużyna Ameryki Północnej, trafiliśmy na Holandię, północną Anglię (było bardzo dużo Anglików, stąd mogli wystawić trzy zespoły) oraz połączoną drużynę francusko-włoską.

Do naszej drużyny dołączył również… John Wesley, który rano stwierdził, że nie zagra, ponieważ obawia się kontuzji; kiedy zaś trafił już na boisko, nie mogliśmy go wygonić! Jak łatwo się domyślić, drużyna amerykańska nie mogła być faworytem w piłce nożnej, wszyscy proponowali nam rozegranie meczu rugby, bądź otwarcie się naśmiewali. Tym większa musiała być konsternacja tych prześmiewców (jak zresztą wszystkich widzów), kiedy w pierwszym rozgrywanym przez nas meczu pokonaliśmy faworyzowanych Holendrów 4:1! Zwycięstwo podniosło nasze ego i dodało animuszu; niestety, nie wzięliśmy pod uwagę, że może nam po prostu nie starczyć sił. Drugi mecz w grupie rozgrywaliśmy z drużyną północnej Anglii, niecałe pół godziny po pierwszym spotkaniu. A trzeba dodać, że wbrew zapowiedziom Fisha, który obiecywał rozgrywki na zmniejszonych boiskach, siedmioosobowe składy ganiały po pełnowymiarowych murawach! Mimo tego broniliśmy się zaciekle, ulegając dopiero w końcówce 1:0… Nasi pogromcy zajęli w całym turnieju drugie miejsce, więc chyba nie wypadliśmy jednak tak tragicznie?

Po sobotnich eliminacjach do finału zakwalifikowały się drużyny Fisha (the Badgers), Niemiec oraz północnej i południowej Anglii. Finały między tymi zespołami zaplanowano na niedzielę.

Wieczorny koncert akustyczny miał rozpocząć się o 20:00, ale fani zaczęli przybywać do Opactwa św. Marii już przed szóstą wieczór. Miejsce to jest wyjątkowo piękne: położone na nabrzeżu Tyne, z niewielkim cmentarzem, na którym można znaleźć monument upamiętniający mieszkańców Haddington poległych na frontach całego świata. Sam kościół, zbudowany na planie krzyża, o charakterystycznej, średniowiecznej architekturze, na przełomie wieków był jeszcze częściowo zrujnowany; dzięki zaangażowaniu wielu organizacji wspaniale go odrestaurowano. Dla kogoś przyzwyczajonego do ponurej powagi polskich świątyń dość dużym szokiem była umieszczona w przedsionku kawiarnia, gdzie można było wypić kawę, herbatę, zjeść ciastko; zaś jeszcze większym zaskoczeniem znajdujący się zaraz za ołtarzem… kącik zabaw dla dzieci, z pluszowymi zwierzakami, poduszkami i masą przezabawnych rysunków. Najzabawniejszy był gumowy grzechotnik owinięty wokół pluszowej pandy, a to wszystko razem wciśnięte w dziurę po brakującej cegle!

Scena, na której mieli wystąpić muzycy, była ustawiona dokładnie pośrodku kościoła, tak że widoczność była znakomita praktycznie z każdego miejsca. Tym razem znowu nam się powiodło, siedzieliśmy w pierwszym rzędzie. Jedynym minusem była siedząca obok nas drużyna Holendrów - chłopaki przyszli prosto z boiska…

Po dłuższej chwili oczekiwania zespół wyszedł na scenę i rozpoczął koncert. W przerwie między utworami Fish powiedział, że jest w tym kościele po raz drugi; pierwsza okazja to jego własne wesele. Stwierdził, że ponieważ mamy jeszcze jednego, bardzo ważnego słuchacza (tu spojrzał w górę), postara się nie przeklinać. O dziwo, udało mu się! Atmosfera była bardzo uroczysta, by nie powiedzieć podniosła. Dear Friend zostało zadedykowane zmarłym niedawno przyjaciołom: Kevinowi Wilkinsonowi, byłemu perkusiście Fisha, a także człowiekowi znanemu pod pseudonimem Doc, który zapoznał Fisha z historią opowiedzianą później na płycie Sunsets on Empire, w utworze Brother 52. Miłym elementem, który przyczynił się do wyjątkowości tego wieczoru, było ogłoszenie na scenie zaręczyn dwojga fanów - wcześniej chłopak poprosił Fisha o zapytanie dziewczyny, czy zgodzi się za niego wyjść. Wszystkim najbardziej utkwiło w pamięci bardzo emocjonalne wykonanie Sugar Mice, było widać, że wokalista jest bardzo wzruszony, i kiedy w środku utworu zrobił ponad dwudziestosekundową przerwę, tłum nawet nie pisnął - ciszę w kościele czuliśmy fizycznie!

Z utworów Marillion było jeszcze tylko Lavender, dodatkowo usłyszeliśmy Solo z repertuaru Sandy Denny, a w pewnym momencie Fish namówił Elizabeth Antwi, by zaśpiewała sama, z towarzyszeniem Tony Turrella - oboje wykonali wspaniałą wersję klasyka Kate Bush, Man with a Child in His Eyes. Koncert trwał około półtorej godziny. Poza wymienionymi wcześniej utworami usłyszeliśmy jeszcze Tumbledown, Somebody Special, Change of Heart, Just Good Friends, Incomplete, Goldfish and Clowns, Tilted Cross, Lady Let It Lie, Out of My Life, Lucky oraz tradycyjnie już Raingods DancingWake-up Call. Na bisy poszło wspomniane Solo, A Gentlemen's Excuse Me, oraz Lavender/Blue Angel. Po zakończeniu występu wszyscy w milczeniu (!) opuścili kościół, niektórzy wpisując się przy tym do wyłożonej przy wyjściu księgi gości. Sceneria na zewnątrz była wręcz powalająca: kościół i cmentarz oświetlone mocnym blaskiem księżyca, cichy szmer rzeki… Tego wieczoru nie zapomnę bardzo długo!

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

tak, trzeba - to jest może i z jednej strony utrudnienie, bo nie każdemu się chce rejestrować, ale iz drugiej strony utrudnienie dla zjebów, choć bywają zjeby na tyle uparte, żeby to zrobić.
a co, zamierzasz? byłoby najs...

Anonimowy pisze...

...a z innej beczki, Ty piszesz, ja czuję się jakbym tam była, mimo, że to przecież złudzenie... ale dzięki za nie, ma w sobie mnóstwo emocji..

3Pixer pisze...

Dzięki za miłe słowa, kuzynko. ;-) Zaczynam się obawiać, do ilu części rozrośnie się ta relacja... ;-)))