IDL

2007-12-31

Haddington Convention 1999, cz. 6

Ale to jeszcze nie koniec Konwencji. Przed Corn Exchange czekały już dwa autobusy, które zabrały nas na specjalne przyjęcie w… domu Fisha! Z oczywistych względów, nie dane nam było wejść do wnętrza samego budynku. W dość dużym ogrodzie wystawiono wielki namiot, gdzie można było wypić piwo (po dwudziestu minutach zabrakło plastikowych kubków!) oraz potańczyć przy muzyce zgoła szokującej (Ricky Martin, panie i panowie!). Wszyscy spacerowali, siedzieli, rozmawiali w ogrodzie przed domem, gdzie można było spotkać wszystkich muzyków z zespołu Fisha, Steve'a Wilsona, a także Marka Wilkinsona. Korzystając z okazji, zamieniłem parę słów z Dave'em Stewartem, pytając go między innymi o współpracę z polskimi zespołami Quidam i Abraxas, podczas nagrywania znakomitej płyty muzyka Camel, Colina Bassa. Squeeky bardzo komplementował naszych muzyków, zwracając uwagę zwłaszcza na ich umiejętności techniczne. Powiedział również, że Colin zaproponował mu już wspólne nagranie kolejnej płyty; dowiedziałem się ponadto, że Camel planuje wydanie nowej płyty w październiku tego roku.

Podczas niemal czterogodzinnej imprezy można było dostać autografy wszystkich znakomitości, zrobić sobie z nimi zdjęcie, czy też porozmawiać na temat najbliższych planów. Bardzo pomocne w nawiązywaniu bliższego kontaktu były napitki serwowane w namiotowym barze. Elizabeth Antwi, wyraźnie „zmęczona” koncertem oraz przyjęciem w ogrodzie, dała wspaniały popis akrobacji na trampolinie, stojącej na trawniku… Kiedy zaczęliśmy zbierać się do powrotu, poszliśmy podziękować Fishowi za nieprawdopodobny weekend. Po nim również było już widać wyczerpanie - ale kiedy objął nas do pożegnalnego zdjęcia, myśleliśmy, że nie wyjdziemy cało z jego niedźwiedziego uścisku. Jeszcze tylko obietnica spotkania w Poznaniu, pożegnanie z Wesem, internetowymi znajomymi i autobus porywa nas w stronę Monk's Muir. Obozowisko kładzie się do snu, a kiedy wstajemy w poniedziałek rano, jest już tam równie pusto, jak kilka dni wcześniej, w czwartek, kiedy przyjechaliśmy. A może to wszystko było tylko snem?

_______________________________________________

No i to już koniec opowieści z Haddington... Zachowane dla potomności. :-) Mam nadzieję, że może kiedyś jeszcze wrócę w te okolice.

Rok Szczura

Przyszły rok będzie, według horoskopu chińskiego, Rokiem Szczura. Czyli teoretycznie moim rokiem, ponieważ urodziłem się w 1972 roku, a znaki chińskiego Zodiaku występują w cyklach 12-letnich. Mój szanowny staruszek też jest z Roku Szczura. :-)

Dodatkowo, jak wyliczyłem w oparciu o jakieś zapamiętane bzdury na temat numerologii, będzie to także rok pierwszy - jeżeli będziemy sumować do skutku wszystkie cyfry składające się na 2008, wyjdzie nam 1. Tak samo, jak w roku mojego urodzenia. :-)

Staram się z jednego ani z drugiego faktu nie wyciągać żadnych wniosków, znacznie lepiej zrobiłaby to moja kuzynka, która dodatkowo odgryzłaby mi łeb za nabijanie się z ezoteryki.

Chcę natomiast wszystkim - nielicznym, acz wiernym - czytelnikom mojego bloga życzyć dużo dobrych rzeczy w nadchodzącym roku 2008, nieważne, czy będzie dla Was pierwszym, czwartym czy dziesiątym.

Pozdrawiam!

2007-12-24

35

Mając 12-13 lat często wyobrażałem sobie, jak będzie wyglądał ten mityczny rok 2000, kiedy to skończę 28 lat, będę dorosłym, poważnym facetem na wysokim stanowisku, prawdopodobnie z żoną i gromadą dzieci.

Z tego wszystkiego sprawdziło się jedynie to, że w 2000 roku faktycznie miałem 28 lat. :-)

Wczoraj skończyłem 35 wiosnę (zimę?), i muszę stwierdzić, że powiedzenie „mężczyźni dorastają do szóstego roku życia, później już tylko rosną” to najczystsza prawda. ;-)

Obchody tej pięknej rocznicy odbyły się dzień wcześniej, w sobotę; zabawa była na tyle huczna, że gospodarz padł niemal jako pierwszy (jego honor został uratowany przez kolegę w dwudniowym ciągu). Podobno pół godziny przed lądowaniem pytałem swoją połowicę, czy mogę się już zwinąć po angielsku. :-) W związku z tym właściwy dzień urodzin był straszny - późna pobudka, potworny ból głowy, kolejna drzemka, wyjście na zakupy (!!!), mycie garów po gościach i ubieranie choinki, próba obejrzenia filmu w telewizorze, zgon. :-))) Teraz byle do czterdziestki. ;-)

Szczerze powiedziawszy, niewiele swoich urodzin pamiętam:

3 - obudziłem się jakoś nad ranem, spałem z Ojcem, który powiedział „Synku, wszystkiego najlepszego, dziś są Twoje trzecie urodziny”. Więcej z tego dnia nie kojarzę. :-)

18 - Z Hubertem i Stachem siedzieliśmy w pustym klubie Energetyka, popijając skromne ilości alkoholu, słuchając muzyki i grając we trzech na jednym pianinie.

30 - ostra impreza w mieszkaniu mojego brata. Zapoczątkowałem tradycję - padłem pierwszy. :-) Wychodzący goście próbowali nas dla żartu rozebrać, na szczęście obudziłem się w odpowiednim momencie. :-)))

I tyle, aż do przedwczoraj. Może to dzięki tej krótkiej pamięci tak młodo się czuję i wyglądam... :-)))

2007-12-15

A na koniec zasmażka!

Jestem bardzo nieszczęśliwy.

Wpadłem otóż na pomysł, aby na dzisiejszy obiad przygotować wymyślną (?) potrawę - kluski szpinakowe w sosie serowo-śmietanowym. Z moich perypetii przy kuchennym blacie Czesi spokojnie skręciliby kolejny odcinek Sąsiadów... Ale tak to jest, jak się facet z dwiema lewymi rękami chwyta za garnki.

Jako kuchenny wyga nawet się nie przebrałem w jakieś robocze ciuchy, preferując zamiast tego styl a la Pascal Brodnicki - dżinsy, zapinany sweterek. Zielone plamy szpinaku na błękicie dżinsów i brązowym swetrze tworzą dość ciekawy efekt kolorystyczny i pobudzają do refleksji nad własnymi umiejętnościami manualnymi.

Rutynowanym, pewnym gestem wrzuciłem do miski szpinak (za dużo), mąkę (za mało, bo szpinaku za dużo), dwa jajka i łyżeczkę soli (z tym na szczęście trafiłem). Ruchem Gary Coopera wyszarpnąłem zza przysłowiowego pasa mikser i zacząłem mieszać składniki. Szło całkiem nieźle, ale w związku z opisanymi wcześniej problemami z doborem proporcji ciasto wyszło za rzadkie. Oparłem więc mikser o miskę (jak się kilkanaście sekund później okazało, był to przebłysk geniuszu z mojej strony) i oddaliłem się po telefon, chcąc zadzwonić do Kaśki, żeby przyniosła mąkę.

W momencie, gdy wyciągałem rękę po aparat, usłyszałem, jak nietrudno się domyśleć, huk spadającego miksera, który pociągnął za sobą miskę z ciastem. Na szczęście nikt nie słyszał huku, jaki ja wydałem z siebie - tym bardziej, że był on mocno niecenzuralny. Zielone plamy szpinaku na jasnobrązowych kafelkach podłogi tym razem nie wzbudziły we mnie żadnej refleksji...

Pozbierałem całość, jakoś dokończyłem robotę. Większych strat już nie zanotowałem. Zobaczymy, jak danie się uda.

W przyszłym tygodniu mam zamiar gotować warzywa po indyjsku...

2007-12-10

Attention Defficiency Disorder

Kiedy tak siedziałem sobie dzisiaj przed komputerem, naszła mnie któryś raz z kolei refleksja - co ja robiłem, kiedy nie miałem komputera?  Nic nie wymyśliłem. Nic nie byłem w stanie sobie przypomnieć.

Pierwszy komputer zjawił się u nas w domu gdzieś w okolicy 1995-1996 roku. Byłem już wtedy po pracy licencjackiej, którą napisałem w DOSowym edytorze tekstu u brata w pracy. :-) Przez pewien czas ta domowa maszyna grała istotną rolę, ale przypominam sobie też, że od pewnego momentu włączałem ją tylko po to, żeby pograć w jakąś strzelankę. Może to była ostatnia chwila, żeby uniknąć komputerowego nałogu?!

Tak naprawdę dym zaczął się, gdy uzyskałem dostęp do Internetu, obstawiam, że był to rok 1998. Komputerem był laptop od Holendra, dostępem - łącze modemowe z Telekomuny, wyciągające w granicach 56 kbps. Piękne czasy! :-) Ściągnięcie czegokolwiek to była gehenna, człowiek ograniczał się do pobrania poczty, ewentualnie kuknięcia na parę ubogich graficznie i treściowo stron. Ale wtedy zaczęło mnie to wszystko wciągać.

Ale jakby nie o tym chciałem pisać. Chciałem skonstatować smutny fakt, że od momentu, kiedy komputer stał się nieodłącznym elementem mojej rzeczywistości, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czym wypełniałem czas przed nim. Czytałem książki. Słuchałem muzyki. I to wszystko?

No i dodatkowy minus, a może najważniejszy, który zauważam zarówno w pracy, jak i w domu - nie jestem w stanie skupić się na jednej sprawie, jeśli chodzi o komputer. Stąd tytuł tego posta (nie mylić z ADHD, choć to powiązane). Siadam do komputera, żeby napisać wpis do bloga. Nie mija 10 minut, kiedy sprawdzam najnowsze wiadomości w Onecie i Wyborczej. Nie mija 5 minut, kiedy przerzucam BARDZO WAŻNE PLIKI z jednego miejsca w drugie, kompletnie bez sensu. Po kolejnym, krótkim czasie czytam grupy dyskusyjne, oznaczam zdjęcia w Picasie, drapię się po nosie, piję herbatę i tak dalej. Czas ucieka, nic się nie dzieje, przychodzi następny dzień...

Haddington Convention 1999, cz. 5

Zgodnie z programem konwencji, w niedzielę członkowie fanklubów mieli się spotkać z Fishem na specjalnym lunchu w Waterside Bistro - eleganckiej restauracji położonej po drugiej stronie Tyne. Ponieważ nasze fundusze były już na wyczerpaniu, postanowiliśmy poświęcić cały dzień na lenistwo. Mieliśmy nosa - Fish, mimo kłopotów z gardłem, zdecydował się jednak zagrać w końcowych meczach piłki nożnej, a ponadto czekała go próba dźwięku w Corn Exchange, dlatego też nie pojawił się w ogóle w Waterside. Tu muszę powiedzieć, że z dość dużym zaskoczeniem przyjąłem (już po powrocie do Polski) email od Ryby, w którym wokalista pisał, że właśnie z powodu przeziębienia, a ponadto słabej akustyki oraz tremy (!) koncert w kościele był, z jego punktu widzenia, nieudany. Tymczasem z pozycji widza i słuchacza nie można było temu wydarzeniu nic zarzucić. Zresztą później Fish przyznał, że reakcja publiczności po pierwszym utworze była nie tylko zaskakująca, ale również dodała całemu zespołowi pewności siebie.

Jeśli chodzi o niedzielę, już wcześniej Fish zapowiadał, że koncert elektryczny będzie specjalnym wydarzeniem. I faktycznie - choćby ze względu na samą długość, bo który wykonawca grywa dzisiaj koncerty trwające ponad dwie i pół godziny? A tyle właśnie czasu mogliśmy się delektować muzyką w Corn Exchange. Jako „rozgrzewacz” wystąpiło trio - niestety, nazwy nie zapamiętałem - grające muzykę folkową, a także utwory innych wykonawców (znakomita wersja Mr Jones Counting Crows). Potem nastąpiła około półgodzinna przerwa.

Kiedy przyglądaliśmy się przygotowaniom do występu Fisha, naszą uwagę zwrócił sprzęt gitarzysty, Johna Wesleya, a konkretnie stojący na głośniku panel do obsługi efektów gitarowych. Tego typu urządzenia na specjalnym wyświetlaczu pokazują zazwyczaj informacje na temat aktualnie używanego przesteru, jego głośności itp. Na wyświetlaczu Johna można było przeczytać następujący napis: „Wes is a really cool guy. Chicks dig him a lot.” Co można przetłumaczyć jako „Wes to naprawdę świetny facet. Dziewczyny strasznie na niego lecą”… Nie ukrywam, że dało się to zauważyć!!!

Koncert rozpoczął się mocnym wejściem - przygasły światła, z głośników popłynęły dźwięki Faith Healer. Znowu staliśmy w pierwszym rzędzie, co tym razem, przynajmniej na początku, nie było zbyt korzystne, ponieważ znajdowaliśmy się tuż przy głośniku odsłuchowym gitary. Przez pierwsze dwa utwory było to dość bolesne doświadczenie… Zespół ponownie w znakomitej formie, chociaż Elizabeth Antwi sprawiała wrażenie mocno stremowanej, albo może raczej nieobecnej duchem. Niewykluczone, że wpływ na to miała wysuszona przez nią butelka czerwonego wina. Dla wielu ludzi dość zaskakujące było również, że wokalistka, czyli osoba, która z definicji powinna bardzo dbać o głos, w trakcie dwuipółgodzinnego koncertu wypaliła co najmniej pięć papierosów. Na szczęście palenie nie ma wpływu na jakość jej śpiewu. Na razie…

W całym programie koncertu było kilka niespodzianek. Fish bardzo często łączy fragmenty kilku utworów w wiązankę, tzw. medley. Tutaj były dwa: Mr 1470/What Colour is God/Credo/The Emperor Song oraz Cliché połączone w całość z… The Perception of Johnny Punter! Podobno wody nie da się połączyć z ogniem - a jednak! Poza tą ciekawostką usłyszeliśmy jeszcze trylogię otwierającą Clutching At Straws: Hotel Hobbies, Warm Wet Circles, That Time of the Night; i jeszcze Lucky, Brother 52, Just Good Friends, Incomplete, Tumbledown oraz Goldfish and Clowns; ponadto Plague of Ghosts - w całości, z Fishem odczytującym niektóre fragmenty tekstu ze specjalnego zeszytu. Bardzo ciekawe było zakończenie tego utworu: podobnie jak w trakcie występu akustycznego dzień wcześniej, publiczność śpiewała końcowy wers z Wake-up Call, a Fish w tym czasie przedstawiał zespół, przy czym każdy z muzyków, po wywołaniu jego nazwiska kłaniał się, wyłączał swój instrument i schodził ze sceny. W pewnym momencie na scenie zostawał tylko Fish z Liz, wszyscy skandowaliśmy ten wers, po czym oni również opuszczali scenę i koncert się kończył. Tym razem jednak było inaczej - gdy muzycy znikli, tłum dalej wyśpiewywał „We can make it happen”, klaszcząc sobie do rytmu, ale w pewnym momencie zaczęliśmy przyspieszać tempo, do tego stopnia, że po chwili niemożliwe stało się wyraźne wyartykułowanie tej frazy. W tym momencie zespół wrócił na scenę. Po charakterystycznym grymasie na twarzy Fisha domyśliliśmy się, że teraz będzie coś ekstra. Nie trzymał nas długo w niepewności. „Panie i panowie” zaczął, „Teraz niespodzianka. Następny utwór nazywa się Sunsets on Empire. Na gitarze: Steve Wilson z Porcupine Tree!” Jak się później dowiedzieliśmy, mimo wcześniejszych planów Steve nie miał zagrać. Decyzję podjął już w trakcie koncertu, kiedy zobaczył, jak wspaniałą atmosferę potrafi stworzyć Fish. Dlatego też mniej więcej w połowie występu wsiadł do samochodu i pojechał do sali prób w domu Fisha, gdzie na miejscu przypomniał sobie i przećwiczył akordy… Swoją drogą, wykonanie Sunsets… było naprawdę dużym zaskoczeniem - wcześniej w swoich emailach wokalista powtarzał, że ten utwór jest dla niego zbyt osobisty, by kiedykolwiek miał go wykonać na scenie.

A tak na marginesie - kto wiedział, że dziewczyna Steve'a Wilsona jest Polką i ma na imię Małgosia?

Przed ostatnim bisem nastąpiło uroczyste wręczenie medali i pucharów za rozgrywki piłki nożnej. Drugie miejsce zajęła wspomniana już wcześniej drużyna północnej Anglii. Została ona wywołana na scenę, gdzie Fish osobiście zawiesił im na szyjach zdobyte trofea. Po czym uhonorowano drużynę zwycięską, którą okazała się być… drużyna Fisha, the Badgers!!! Wokalista zarzekał się, że ostateczne zwycięstwo było uczciwe, ale nie omieszkał dodać, że sędzia uznał im dość problematyczną bramkę zdobytą przez Elliotta Nessa - producenta Fisha. Oprócz złotych medali zespół otrzymał wspaniały puchar, przy czym zwycięzcy obiecali, że będzie to puchar przechodni. Po ceremonii wręczenia nagród uhonorowano również właściciela pubu Tyneside, dobrego przyjaciela Fisha, dzięki któremu organizacja Konwencji przebiegła bez najmniejszych problemów. Dostał on złotą (!) płytę Vigil in the Wilderness of Mirrors. Strzeliły butelki szampana, tłum wiwatował, wszyscy byli bardzo szczęśliwi i wzruszeni. W tej sytuacji ostatnim bisem mogła być tylko jedna piosenka - The Company. Refren, wyryczany przez całą publiczność, sprawił niesamowite wrażenie, tak samo zresztą, jak Fish naśladujący taniec baletnicy - udało mu się w dodatku namówić do tego większość ludzi. Na zakończenie koncertu Ryba wykonał dawno niewidziany gest - symbolicznym ruchem wyrwał sobie serce, pocałował je i rzucił w publiczność. Powiedział również, że wszystko, co się stało w Haddington, czyli wspaniała atmosfera, udane koncerty, dobra zabawa, udało się dzięki nam, fanom, że w nas Fish znajduje „The strength to carry on…” Jeszcze tylko pożegnanie, zaproszenie na koncerty w Europie i… gasną światła. Tłum powoli opuszcza salę.

2007-11-30

Komputerowe haiku freestyle

Patrząc tępo w ekran komputera
Naciska na oślep klawisze
Próbując się zalogować
Błękitny ekran śmierci nie znika

Staring blankly at the computer screen
Keeps pushing keys at random
Trying to log in
The blue screen of death keeps showing

2007-11-22

Ministranci

Kolega Donek zaliczył ode mnie drugą żółtą kartkę. Zgodnie z zasadami gry, powinno się ją w tym momencie zamienić na kartkę czerwoną, ale mając w pamięci miniony niedawno dwuletni okres błędów i wypaczeń, daję sobie na wstrzymanie. Od razu też zaznaczę, że ani Platforma (PiS-bis), ani Don Tusk nie są moimi faworytami, więc ich bloby ani mnie specjalnie ziębią, ani grzeją.

Pierwszą żółtą kartkę, a nawet półtorej, platformersi przyliczyli ode mnie na wiadomość, że najpierw proponowali stanowisko w rządzie bucowi tysiąclecia, Kaziowi Marcinkiewiczowi, a teraz oferują mu kierowanie organizacją Euro 2012, a buc propozycję może nawet przyjmie! Kurczę, po diabła chłopaki się pchali do polityki, przecież na pewno świetnie by sobie poradzili jako ekipa zarządzająca jakimś drugoligowym klubem piłkarskim! I kto wie, czy nie mieliby z tego więcej radości...

Drugi żółty kartonik wpadł wczoraj, za informację, że w pierwszą podróż zagraniczną, wbrew wcześniejszym zapowiedziom mówiącym o Brukseli, Donaldu Tusku pojedzie do... Watykanu. W ten sposób z liberała wylazł kabotyn, a naród dostał wyraźny znak, że ani apartamencik Henia Jankowskiego (dementowany), ani rura Rydzyka nie są zagrożone. Liczyłem, że będzie to pierwszy premier RP, który nie pójdzie w ślady lewicowych i prawicowych ministrantów, i nie będzie kolanami wycierał watykańskich marmurów. Jak zwykle się zawiodłem. Najwidoczniej bez zapewnienia sobie przychylności hierarchów nie ma szans na spokojne rządzenie Polską...

Alleluja i do przodu!

2007-11-19

Haddington Convention 1999, cz. 4

Po skończonej pogawędce na dziedzińcu pojawił się John Wesley, który zaprezentował kilka utworów ze swoich autorskich płyt. Jego produkcje można ze spokojem polecić wszystkim miłośnikom Marillion i Fisha. Wes nagrał do tej pory trzy albumy: Under the White and Red Sky, Closing of the Pale Blue EyesEmperor Falls. Pierwsze dwa albumy można było kupić w wersji zremasterowanej, w jednym pudełku. Minikoncert został bardzo ciepło przyjęty, tak samo jak dłuższy występ duetu Traprain, grającego standardy folkowe.

Koło godziny 14:00 przyszedł czas na piłkę nożną. Przenieśliśmy się wszyscy do Millfield Park, gdzie na boiskach klubu sportowego miały zostać rozegrane poszczególne mecze. Dziewięć drużyn podzielono na trzy grupy. My, czyli drużyna Ameryki Północnej, trafiliśmy na Holandię, północną Anglię (było bardzo dużo Anglików, stąd mogli wystawić trzy zespoły) oraz połączoną drużynę francusko-włoską.

Do naszej drużyny dołączył również… John Wesley, który rano stwierdził, że nie zagra, ponieważ obawia się kontuzji; kiedy zaś trafił już na boisko, nie mogliśmy go wygonić! Jak łatwo się domyślić, drużyna amerykańska nie mogła być faworytem w piłce nożnej, wszyscy proponowali nam rozegranie meczu rugby, bądź otwarcie się naśmiewali. Tym większa musiała być konsternacja tych prześmiewców (jak zresztą wszystkich widzów), kiedy w pierwszym rozgrywanym przez nas meczu pokonaliśmy faworyzowanych Holendrów 4:1! Zwycięstwo podniosło nasze ego i dodało animuszu; niestety, nie wzięliśmy pod uwagę, że może nam po prostu nie starczyć sił. Drugi mecz w grupie rozgrywaliśmy z drużyną północnej Anglii, niecałe pół godziny po pierwszym spotkaniu. A trzeba dodać, że wbrew zapowiedziom Fisha, który obiecywał rozgrywki na zmniejszonych boiskach, siedmioosobowe składy ganiały po pełnowymiarowych murawach! Mimo tego broniliśmy się zaciekle, ulegając dopiero w końcówce 1:0… Nasi pogromcy zajęli w całym turnieju drugie miejsce, więc chyba nie wypadliśmy jednak tak tragicznie?

Po sobotnich eliminacjach do finału zakwalifikowały się drużyny Fisha (the Badgers), Niemiec oraz północnej i południowej Anglii. Finały między tymi zespołami zaplanowano na niedzielę.

Wieczorny koncert akustyczny miał rozpocząć się o 20:00, ale fani zaczęli przybywać do Opactwa św. Marii już przed szóstą wieczór. Miejsce to jest wyjątkowo piękne: położone na nabrzeżu Tyne, z niewielkim cmentarzem, na którym można znaleźć monument upamiętniający mieszkańców Haddington poległych na frontach całego świata. Sam kościół, zbudowany na planie krzyża, o charakterystycznej, średniowiecznej architekturze, na przełomie wieków był jeszcze częściowo zrujnowany; dzięki zaangażowaniu wielu organizacji wspaniale go odrestaurowano. Dla kogoś przyzwyczajonego do ponurej powagi polskich świątyń dość dużym szokiem była umieszczona w przedsionku kawiarnia, gdzie można było wypić kawę, herbatę, zjeść ciastko; zaś jeszcze większym zaskoczeniem znajdujący się zaraz za ołtarzem… kącik zabaw dla dzieci, z pluszowymi zwierzakami, poduszkami i masą przezabawnych rysunków. Najzabawniejszy był gumowy grzechotnik owinięty wokół pluszowej pandy, a to wszystko razem wciśnięte w dziurę po brakującej cegle!

Scena, na której mieli wystąpić muzycy, była ustawiona dokładnie pośrodku kościoła, tak że widoczność była znakomita praktycznie z każdego miejsca. Tym razem znowu nam się powiodło, siedzieliśmy w pierwszym rzędzie. Jedynym minusem była siedząca obok nas drużyna Holendrów - chłopaki przyszli prosto z boiska…

Po dłuższej chwili oczekiwania zespół wyszedł na scenę i rozpoczął koncert. W przerwie między utworami Fish powiedział, że jest w tym kościele po raz drugi; pierwsza okazja to jego własne wesele. Stwierdził, że ponieważ mamy jeszcze jednego, bardzo ważnego słuchacza (tu spojrzał w górę), postara się nie przeklinać. O dziwo, udało mu się! Atmosfera była bardzo uroczysta, by nie powiedzieć podniosła. Dear Friend zostało zadedykowane zmarłym niedawno przyjaciołom: Kevinowi Wilkinsonowi, byłemu perkusiście Fisha, a także człowiekowi znanemu pod pseudonimem Doc, który zapoznał Fisha z historią opowiedzianą później na płycie Sunsets on Empire, w utworze Brother 52. Miłym elementem, który przyczynił się do wyjątkowości tego wieczoru, było ogłoszenie na scenie zaręczyn dwojga fanów - wcześniej chłopak poprosił Fisha o zapytanie dziewczyny, czy zgodzi się za niego wyjść. Wszystkim najbardziej utkwiło w pamięci bardzo emocjonalne wykonanie Sugar Mice, było widać, że wokalista jest bardzo wzruszony, i kiedy w środku utworu zrobił ponad dwudziestosekundową przerwę, tłum nawet nie pisnął - ciszę w kościele czuliśmy fizycznie!

Z utworów Marillion było jeszcze tylko Lavender, dodatkowo usłyszeliśmy Solo z repertuaru Sandy Denny, a w pewnym momencie Fish namówił Elizabeth Antwi, by zaśpiewała sama, z towarzyszeniem Tony Turrella - oboje wykonali wspaniałą wersję klasyka Kate Bush, Man with a Child in His Eyes. Koncert trwał około półtorej godziny. Poza wymienionymi wcześniej utworami usłyszeliśmy jeszcze Tumbledown, Somebody Special, Change of Heart, Just Good Friends, Incomplete, Goldfish and Clowns, Tilted Cross, Lady Let It Lie, Out of My Life, Lucky oraz tradycyjnie już Raingods DancingWake-up Call. Na bisy poszło wspomniane Solo, A Gentlemen's Excuse Me, oraz Lavender/Blue Angel. Po zakończeniu występu wszyscy w milczeniu (!) opuścili kościół, niektórzy wpisując się przy tym do wyłożonej przy wyjściu księgi gości. Sceneria na zewnątrz była wręcz powalająca: kościół i cmentarz oświetlone mocnym blaskiem księżyca, cichy szmer rzeki… Tego wieczoru nie zapomnę bardzo długo!

2007-11-14

Ścierwojady

Z filmu The Doors Olivera Stone'a szczególnie zapadła mi w pamięć scena, gdy Jim Morrison widzi na ekranie telewizora reklamę, której podkład muzyczny stanowi Light My Fire, trafia go szlag i roztrzaskuje odbiornik o ścianę. :-)

Scena ta przypomniała mi się dzisiaj rano, gdy przed wyjściem do pracy byczyłem się na tapczanie czytając „Przekrój”, a w tle leciała radiowa Trójka. Rozbrzmiewa znany dżingiel „Zapraszamy do reklamy” i co słyszę? Don't Worry Be Happy Bobby'ego McFerrina, nieco zmienione (zapewne żeby uniknąć konieczności płacenia tantiem), z... polskim tekstem sławiącym usługi jakiegoś j*****go banku! Zatrzęsło mną niesamowicie, ale zbytnio sobie cenię mój zestaw audio, by ciskać nim o cokolwiek... ;-) Skończyło się na rzuceniu mięsem.

Nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu znanej muzyki w reklamach, choć po zastanowieniu stwierdzam, że zależy to od reklamowanego produktu (reklama szeroko pojętej elektroniki czy samochodów jest OK, jak np. ten filmik reklamujący Sony Bravia). Natomiast to, co zrobiono z McFerrinem powinno być konstytucyjnie zakazane, sądownie ścigane i bezwzględnie eliminowane. :-) Tak samo, jak przeróbki utworów stanowiących kanon muzyki rockowej, by wspomnieć tu pedalskie Pink Floyd, dyskotekowe Led Zeppelin albo raperskie The Police. Moim zdaniem jest to padlinożerstwo - na przykład chęć wyrobienia sobie nazwiska kosztem lepszej marki. Nienawidzę czegoś takiego.

2007-11-09

Fish i Marillion w YouTube

Niektóre życzenia spełniają się dość szybko. :-) Na stronie Fisha można znaleźć film otwierający jego koncerty na trwającej jeszcze trasie Clutching at Stars. Oczywiście filmik siedzi na serwerach YouTube, a konkretnie tutaj. Polecam, jest prześmieszny, choć pewnie trochę hermetyczny. Jego autorem jest Will Smith, ale broń Boże nie ten od rapu i dziwnych obcych...

Tak swoją drogą, wpadłem tradycyjnie w ciąg jutjubowy, czyli oglądając film jednym okiem, drugim wyłapuję powiązane klipy. Nawet nie wiedziałem (aż do dzisiaj), że istnieją takie cuda, jak jedyne wideo do Cinderella Search (Hogarth na wokalu), albo do Number One, chyba bardzo rzadko granego kawałka z bonusowej płyty albumu Anoraknophobia. :-)

2007-11-08

Haddington Convention 1999, cz. 3

W nawiązaniu do części 2: nadzieja matką... i tak dalej. :-)
_______________________________________________

Po skończonym koncercie zabawa przeniosła się z powrotem na parter. Dość dużym zaskoczeniem było pojawienie się Steve'a Wilsona z Porcupine Tree. Natychmiast zaczęto spekulować, czy Steve (Prog Prince, jak go niektórzy nazywają) wystąpi podczas któregoś z zaplanowanych na ten weekend koncertów Ryby. Dość szerokim echem odbiła się plotka, według której Steve powiedział, że bardzo chętnie zagra z Fishem, pod warunkiem, że wspólnie wykonanym utworem będzie… Grendel! Jak w każdej plotce, również w tej było ziarenko prawdy. Warto jeszcze dodać, że Steve przyjechał do Haddington prosto ze studia, w którym miksował niektóre utwory z zapowiadanej na październik nowej płyty Marillion. Jeśli wziąć pod uwagę, że Steve miksował również płyty Fisha, że John Wesley był poprzednio technicznym zajmującym się gitarami Steve'a Rothery, że wreszcie Fish zagrał w minionych miesiącach zarówno ze Steve'em Rothery jak i ze Steve'em Hogarthem, to można stwierdzić, że ścieżki Marillion i ich byłego wokalisty krzyżują się ostatnimi czasy coraz częściej. A czy należy z tego wyciągać jakieś wnioski?…

Następny dzień, sobota, zaczynał się o godzinie 12:00, spotkaniem w Tyneside Pub. Jest to dość duży budynek z dziedzińcem i ogrodem na zapleczu. Zaplanowano tam spotkanie powitalne dla fanów - niestety, tylko członków fanklubów. Ale szczęście nam dopisywało: poprzedniego wieczoru kupiłem wejściówkę i bilet na koncert akustyczny, zaś drugą, dzięki pomocy poznanych poprzedniego dnia Niemców, zdobyliśmy od żony Fisha, Tamary. Tak więc mogliśmy uczestniczyć we wszystkich wydarzeniach Konwencji. W ogrodzie rozstawione były stoliki z poczęstunkiem: hamburgerami, kurczakami, kiełbasą. W dużym namiocie umieszczono bar serwujący piwo. W pomieszczeniu obok baru można było kupić różne akcesoria reklamujące Fisha, od koszulek, czapek i dżinsowych koszul, po specjalne torby na kompakty, parasole i szlafroki! Z nowości - kaseta video z zarejestrowanym przez naszą telewizję koncertem z Przemyśla z 1997 roku, chwalona przez artystę za doskonałą jakość i realizację. Na piętrze gratka dla miłośników malarstwa - wystawa oryginalnych prac Marka Wilkinsona, twórcy wszystkich okładek "starego" Marillion i większości okładek Fisha. Była ona o tyle ciekawa, że przedstawiono na niej również obrazki z singli, które w Polsce nie są raczej sprzedawane. Najciekawiej, moim zdaniem, prezentowała się okładka Goldfish and Clowns.

Kiedy już wszyscy sobie podjedli i popili, przyszedł czas na Rybi monolog, po którym nastąpiły pytania od publiczności. Całe towarzystwo zgromadziło się na dziedzińcu, gdzie ustawiono mikrofon i nagłośnienie. Słońce prażyło wręcz niemiłosiernie - a muszę zaznaczyć, że jeszcze w przeddzień naszego przyjazdu lało jak z cebra. Fish był z pogody bardzo zadowolony, ponieważ dobrze to rokowało zaplanowanym na popołudnie rozgrywkom piłkarskim. Właśnie w związku z meczami przedstawił najpierw Andy'ego McIntosha, który na co dzień jest twórcą oficjalnej witryny internetowej Marka Wilkinsona. "Tosh" był odpowiedzialny za stronę organizacyjną mistrzostw fanklubów, dzięki jego pracy udało się zebrać w sumie dziewięć drużyn gotowych powalczyć o ufundowane przez Fisha medale i puchary.

Wracając zaś do pogawędki Fisha, mówił on bardzo dużo o swojej pracy w roku, który minął od poprzedniej Konwencji. Przykro to stwierdzić, ale pod względem zawodowym było to kolejne niezbyt udane dwanaście miesięcy - przede wszystkim dlatego, że wytwórnia RoadRunner, znana między innymi z wydawania płyt Sepultury, a z którą Fish wiązał bardzo duże nadzieje, nie wywiązała się ze swoich zobowiązań promocyjnych w Stanach Zjednoczonych. Jak wokalista sam stwierdził, amerykański RoadRunner nie zrobił dosłownie NIC, żeby wypromować Raingods with Zippos. Z tego też powodu odwołane zostało planowane na lipiec i sierpień tournee po Ameryce (które miało zahaczyć o Meksyk i nawet Brazylię). Dodatkowo, wielki Szkot zdaje się nie mieć zbyt szczęśliwej ręki do wyboru singli; Incomplete przepadło na listach, zaś planowane i przedyskutowane z piłkarzem Davidem Ginola wydanie Tilted Cross w ramach akcji charytatywnej na rzecz ofiar min lądowych spełzło na niczym. Fish opowiadał również, dlaczego niektóre koncerty z jego europejskiej trasy zostały odwołane. W wypadku koncertu w Tallinie, który miał się odbyć przed meczem Szkocja - Estonia, zawiniły władze imigracyjne, żądające zbyt wysokiego podatku za wwóz i wywóz (!) sprzętu nagłaśniającego… Z kolei w naszym kraju miało się odbyć pięć koncertów, ale polski promotor za każdy z nich oferował 900 funtów. Tymczasem koszt utrzymania zespołu w trasie to 2500 funtów dziennie! Jest to zresztą sytuacja znana z trasy Sunsets on Empire, którą musiano przerwać po kilkudziesięciu koncertach ze względu na rosnące lawinowo koszty…

Mając to wszystko na uwadze, Fish zdecydował, że nie będzie już starał się za wszelką cenę zaistnieć w Top 40, że koncerty będą organizowane rzadziej, za to przy większym bezpieczeństwie finansowym; co więcej, promocja następnej płyty będzie miała miejsce przede wszystkim w Internecie, z tych samych względów. Jak stwierdził, nie jest już dwudziestolatkiem, żyjącym bezproblemowo z dnia na dzień - jako głowa rodziny musi mieć na uwadze swoją żonę i córkę. To samo dotyczy zresztą całego zespołu.

Na szczęście nie zabrakło w wypowiedziach Fisha anegdot i elementów humorystycznych. Szczególny aplauz wzbudziła historia dotycząca jego kariery aktorskiej; jedną z ról zaproponowanych przez agenta była rola… Yeti w kręconym w Himalajach francuskim filmie! Agent zachęcał Fisha tym, że jest tam niewiele tekstu do nauki… W podobnym tonie utrzymane było pytanie jednego z fanów. Fish, opowiadając o przygotowaniach do trasy koncertowej powiedział, że najwięcej problemów sprawia mu nauczenie się tekstu Plague of Ghosts, w związku z czym będzie od czasu do czasu zerkał do zeszytu. W tym momencie z publiczności padło pytanie, czy nie lepiej w takim razie zagrać Grendela - jest krótszy i ma mniej słów. Na co artysta odparł pytaniem: "Grasz dzisiaj w piłkę nożną? Dobrze wiedzieć…" (Mimo tej zapowiedzi, krew na boisku lała się w niewielkich ilościach).

2007-11-02

Saul Williams

Trzeba pomagać nowym artystom, no! :-)



Przyjemności!

PS. Żeby nie było, że promuję jakiegoś blokersa!

PS. 2 Chociaż z drugiej strony, nie taki on nowy.

Yo Mofos!

Słucham płyty hip-hopowej (rapowej?). Podoba mi się. Rany, jak nisko może upaść człowiek?! :-)

Rzecz jasna, nie obudziłem się dzisiaj rano z myślą „I need some fat bits, nigga”. ;-) Winna jest moja bieżąca fascynacja Nine Inch Nails (tekst o tym rodzi się w bólach porównywalnych tylko z tym, co musiał przeżywać Trent Reznor, zbierając materiał do swoich płyt), a konkretnie działalność Trenta poza macierzystym projektem (Odynie, jak ja nienawidzę tego słowa w tym kontekście!). Otóż, na fali entuzjazmu związanego z nowymi technologiami, niejaki Saul Williams, koleś, który brał udział w nagrywaniu rewelacyjnego Year Zero, postanowił wydać swoją debiutancką płytę na podobnej zasadzie, jak Radiohead. To znaczy potencjalny „klient” (czy to pojęcie nie traci w tym momencie sensu?) sam decyduje, czy w ogóle chce zapłacić za płytę, a jeśli tak, to ile. Podobno w przypadku Radiohead w ciągu pierwszego dnia płyta została pobrana przez milion ludzi, z czego tylko jedna czwarta nie zapłaciła.

U Saula były dwie możliwości - płyta w formacie mp3, 192 kbps, z okładką i tekstami w formie pdf, za darmo; albo to samo, albo w 320 kbps, albo w formacie bezstratnym FLAC, za 5 dolarów. Oczywiście zapisałem się na opcję darmową :-) i dzisiaj (data premiery płyty) przyszedł mail z łączem do pobrania plików. Po ściągnięciu rzecz odpaliłem i... jestem w szoku!

Hip-hop. Zdecydowanie. Muzyka, której - sorry - nienawidzę. Moje podstawowe skojarzenie - bełkot tępych blokersów marzących o świecie z „Faktu” i „Pudelka” (wybaczcie mi, Beastie Boys i Rage Agaist the Machine). Tymczasem na „Niggy Tardust” jest świetnie: dziwne, porąbane brzmienia, i wokalista (gadacz?), który najwyraźniej ma coś do powiedzenia.

Do tego krótki rzut oka na tzw. listę płac, i sporo się wyjaśnia - większość utworów jest autorstwa Trenta, więc przynajmniej od strony muzycznej wiem, czemu mnie to kręci.

Być może za tydzień, dwa, płyta zniknie z odtwarzacza i twardego dysku. Tymczasem jednak zdecydowanie polecam. Jak śpiewał George Michael, listen without prejudice... ;-)

2007-10-31

Ryba w szkle

W nawiązaniu do tekstu o koncercie Fisha, podrzucam linkę do zdjęć z tej imprezy. Linkę dostarczył jak zawsze niezawodny Maciej. :-)

Fotki są tutaj.

2007-10-26

Ahtyści strike back!

Istne szaleństwo! Mam właśnie kolejną turę tłumaczeń „artystycznych”. Generalnie nie było najgorzej, pomijając fakt, że teksty do przetłumaczenia z angielskiego na nasze, z reguły prostsze, napisało tym razem towarzystwo niemiecko-holenderskie, więc momentami była niemiecka składnia wypełniona angielskim słownictwem, zdarzało się zdanie pół niemieckie, pół angielskie, a bywało też tak, że nie mogłem zrozumieć zdania, które zdawało się być jak najbardziej OK po angielsku. Z dotychczasowych smaczków zachowam w czułej pamięci „witch” użyte zamiast „which” oraz „fotokopi” zamiast „photocopy”.

Ale to wszystko, żeby zacytować niezapomnianego męża stanu Endrju Leppera, to pikuś mały w porównaniu z tym, co dzieje się w tekstach, które mają być przetłumaczone na angielski. Są one trudne z zasady, bo język ten nie jest moim językiem ojczystym. Ale od wczoraj zastanawiam się, czy jest nim też język polski! :-) Autor tekstu o pewnej bydgoskiej artystce upodobał sobie np. słówko „uniezwyklać” i jego pochodne („uniezwyklony”). I obawiam się, że niestety stać go na więcej, zresztą pozwolę sobie zacytować całe zdanie, które zapłodniło mnie do napisania niniejszej notki:

Niełatwo dostrzec te aspekty codzienności, gdyż zwykle percypujemy ją w stanie rozproszonej uwagi.

Czyż sentencja ta nie jest genialna w swej prostocie i pięknie? Uderza zwłaszcza jakże smakowity czasownik „percypujemy”, który - i to jest chyba najgorsze - faktycznie istnieje! A to dopiero pierwsza strona z czterech... Równie urzekająca jest „strategia wariacyjnej seryjności”. Zwariacjować można!

Mam tylko nadzieję, że w okolicach trzeciego piwa tekst ten stanie się prosty, jak operacja plastyczna palca (tak pewien tłumacz pracujący dla naszej firmy przetłumaczył frazę easy as lifting a finger!)...

PS. Zanim ktoś się przyczepi: w tytule jest arystokratyczne „r”. :-)

2007-10-24

Rybka drugiej świeżości

Taki piękny, zgryźliwy tytuł sobie wymyśliłem, tak gromadziłem w myślach wszelkie złośliwości i sarkazmy, którymi skomentowałbym koncert Fisha! A tu nic z tego - i całe szczęście. :-) Ryba zaskoczył mnie totalnie, spodziewałem się słabizny, a w najlepszym razie przeciętności; na swoje usprawiedliwienie mam problemy, które już wystąpiły na tej trasie. Tymczasem koncert był na wysokim poziomie, muzycy grali rewelacyjnie (Frank Usher!) i nawet Fish tracił głos tylko momentami. ;-)

Przed jego występem zagrała toruńska kapelka Point of View. Dla mnie bez rewelacji, taka tam rąbanka na przemian z „momentami lirycznymi”, ale muszę przyznać, że po późniejszym wysłuchaniu jednego numeru w warunkach studyjnych nieco złagodziłem swoją ocenę. Na pewno nie pomógł im fakt, że nagłośnienie było ustawiane pod gwiazdę wieczoru; ich dźwięk był taki, że miałem wrażenie, jakby ktoś rzucał we mnie kartoflami. Głośność tak duża, że jak po pierwszym kawałku wokalisto-gitarzysta coś powiedział, to słowa nie zrozumiałem.

Koncert Fisha rozpoczął się prezentacją zabawnego filmiku ilustrującego 20 lat, które upłynęły od wydania Clutching at Straws po dzień dzisiejszy. Ważne wydarzenia polityczne były komentowane w taki sposób, jakby wydarzyły się przez Marillion i Fisha - np. Nelson Mandela zostaje wypuszczony z więzienia akurat na czas, żeby mógł kupić pierwszą solową płytę Ryby. Opowiedzieć się nie da, trzeba zobaczyć - mam nadzieję, że Fish wrzuci to na swoją stronę albo na YouTube.

Jako intro poszedł z taśmy kawałek Sierżanta Pieprza Beatlesów, z którego zespół przeszedł do Circle Line (tak mi się przynajmniej wydaje - nową płytę znam na razie fragmentarycznie). Premierowe utwory były zaledwie cztery, jeżeli dobrze policzyłem. Na resztę wieczoru składały się numery z poprzednich płyt, no i oczywiście kawałki z Clutching at Straws. Przy tym reakcja publiki była najżywsza... Przy okazji wyszedł znowu brak porządnej sali koncertowej w Bydgoszczy - Filharmonia jest akustycznie nie do pobicia, ale atmosfery koncertu rockowego nie uda się tam stworzyć, ze względu na rzędzy foteli do siedzenia. Nawet jeżeli ktoś zdecyduje się wstać, to zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że w świątyni sztuki należy siedzieć, i psują całą zabawę. :-) Inna rzecz, że trafiają się też indywidua, które bawią się na koncertach tak świetnie, że reszta świata ich nie obchodzi. Nie wiem, czy Marillion i Fish jakoś szczególnie przyciągają takich typków, ale na trasie Marbles trafił nam się klient, na oko metr czterdzieści w kapeluszu, niestety rząd przed nami, który swoim podskakiwaniem i rykami skutecznie popsuł zabawę. Teraz, na Fishu, jakiś czubek w pinglach robił aferę, że zajęto mu miejsce (darł ryja przez co najmniej dwa kawałki supportu), a jak już ustąpiono mu miejsca, to w czasie występu Ryby usiłował rozkręcić publikę, grając solówki na air guitar, konwersując (jednostronnie) z Fishem i krzycząc co jakiś czas „Ewrybady! Wszyscy!”. Rany Julek, nigdy więcej takich!

Na szczęście gwiazda wieczoru była w świetnej formie, ignorowała przeszkadzających i popisywała się swoim słynnym talentem gawędziarskim. Zwłaszcza historyjka o krasnalu (takie tłumaczenie słówka dwarf podrzucił ktoś z widowni) była przednia. Dodatkową atrakcją było powtórzenie numeru sprzed 10 lat. Wtedy na rozpoczęcie koncertu (a zaczęli od The Perception of Johnny Punter - ten kawałek jest WIELKI!) zespół wyszedł na scenę i zaczął grać intro, a Fish wlazł na widownię, tylnym wejściem, i szedł w stronę sceny przedzierając się przez publikę. W niedzielę zrobił podobnie, ale pod koniec koncertu, gdy zespół grał początek Vigil. W którymś momencie Fish odniósł się też do trwających wyborów. Cytując niedokładnie: Macie dzisiaj wybory? My zagramy koncert i wyjeżdżamy, a wy tu zostaniecie!. :-)

Bardzo podoba mi się to, że po raz pierwszy od długiego czasu Fish ma stabilny skład. Przekłada się to na muzykę, zarówno zarejestrowaną na płycie, jak i odgrywaną na koncertach. Słychać, że panowie pracują ze sobą od paru lat, utwory są spójne i konsekwentne w kontekście całej płyty, słucha się ich bez znużenia. Tak jak Sunsets on Empire kocham za trzy utwory, a Raingods with Zippos za dwa, tak 13th Star ma szansę być pierwszym albumem lubianym przeze mnie w całości, od czasów Vigil in the Wilderness of Mirrors.

Reasumując, było świetnie. Co prawda niewykluczone, że mogło być jeszcze lepiej, bo według dobrze poinformowanych źródeł Ryba obiecał taniec w trakcie Internal Exile, ale w pewnym momencie dało się zauważyć, że ma jakieś problemy z nogą, więc nie było ani tego kawałka, ani tańca. Padła za to obietnica powrotu za rok - trzymam za słowo! Wtedy będę już pamiętał, jak się oddzwania na pocztę głosową... :-)

Z rzeczy okołokoncertowych, które mną wstrząsnęły: w magazynowym wydaniu „Expressu Bydgoskiego” znalazła się notka o występie. Pomijam fakt, że według jej autora były zespół Fisha nazywa się „Marylion”. Notka była powtórką informacji o koncercie sprzed roku! Samo w sobie byłoby to śmieszne, ale niestety, pojawiła się tam również informacja, że koncert jest przeniesiony z Filharmonii do Astorii. Tak faktycznie było rok temu - ciekawe, ile zdezinformowanych osób czekało teraz bezskutecznie pod Astorią? Cała sprawa jest jeszcze o tyle bardziej żenująca, że w tej samej gazecie, dwie czy trzy strony wcześniej, widniała reklama koncertu, z wszelkimi prawidłowymi informacjami...

Z kolei „Gazeta Wyborcza” popełniła zaledwie maluśki błąd: według nich cała trasa nosi nazwę Flatching at Stars... Bez komentarza. Zresztą, gdzie jest napisane, że dziennikarze muszą się znać na sprawach, o których piszą (bądź mówią)?

2007-10-13

Ta wyborcza niedziela

Kurna, przecież już pisałem, że miało nie być o polityce!!! :-)

Na blogu Daniela Passenta, przy okazji wpisu omawiającego debatę Tusk­­-Kaczyński, jedna z osób komentujących stwierdziła, że miała zamiar głosować na LiD, ale po tym, jak zaprezentował się „Donek”, chyba jednak zagłosuje na PO.

Dla mnie generalnie niezrozumiałe jest zmienianie preferencji wyborczych pod wpływem debaty dwóch polityków, nawet nie wiadomo jak udanej. Ślinimy się nad inteligencją, sprytem i prezencją gaworzących ze sobą liderów partyjnych, zapominając, że o tym, co stanie się w Bydgoszczy, Radomiu, Drawsku Pomorskim, Wałbrzychu, tak naprawdę decydować będzie nie Donald Tusk, Jarosław Kaczyński czy Wojciech Olejniczak, ale ludzie, którzy będą reprezentować konkretnie te miejsca. Czyli bardzo często pan Zenek, którego na posła rekomendowała pani Renatka, która kiedyś na konwencji została pocałowana w rękę przez lidera partii, więc rozdaje karty w mieście... Patrzmy na konkretnych ludzi, nie na partie i reklamujących je liderów. Mimo, że od lat jestem wyborcą lewicy (od SdRP przez SDL po - prawdopodobnie - LiD), w tym roku najchętniej zagłosowałbym na kandydata PO i kandydata PSL. Nie dlatego, że należą akurat do tych dwóch partii, albo że przekonała mnie jakakolwiek debata lub wypowiedź ich liderów, ale dlatego, że wiem, jacy to są ludzie i co chcą zrobić dla mojego miasta. Ale przy naszej obecnej ordynacji i tak pewnie zagłosuję na LiD (na szczęście obstawiany przeze mnie kandydat tego ugrupowania ma zasługi dla regionu i dla kraju), bo nie chcę przyczynić się do zwycięstwa PO, która jest co najwyżej PiSem bis (ktoś jeszcze pamięta rzucane dwa lata temu w każdym wywiadzie dusery o „naszych przyjaciołach z PiS?”), a PSL jako partia jest dla mnie idealnym przykładem kręcącej się na wietrze chorągiewki...

2007-10-09

Uśmiechnij się!

Coś nie mogę ostatnio pozbierać myśli...

I hurt myself today
To see if I still feel
I focus on the pain
The only thing that's real
The needle tears a hole
The old familiar sting
Try to kill it all away
But I remember everything

What have I become?
My sweetest friend
Everyone I know
Goes away in the end
And you could have it all
My empire of dirt
I will let you down
I will make you hurt

I wear this crown of thorns
Upon my liar's chair
Full of broken thoughts
I cannot repair
Beneath the stains of time
The feelings disappear
You are someone else
I am still right here

What have I become?
My sweetest friend
Everyone I know
Goes away in the end
And you could have it all
My empire of dirt
I will let you down
I will make you hurt

If I could start again
A million miles away
I would keep myself
I would find a way

Chyba dopada mnie KWŚ... :-/

2007-10-03

Qui in gladio occiderit...

Wszystkie media donoszą, że w Bagdadzie dokonano ataku na polski konwój. Zginął oficer BOR, ranny został ambasador. Już od dawna komentatorzy zapowiadali, że prędzej czy później ostrze terroryzmu zwróci się przeciwko nam (oczywiście, ataki zdarzały się już wcześniej, ale to pierwszy tak poważny). Obym był złym prorokiem, ale czyżby to był początek?

A brniemy jeszcze głębiej - już wysłanie naszych wojsk do Iraku było nieprzemyślane i niepotrzebne, natomiast misja w Afganistanie to gorzej niż zbrodnia - to błąd.

2007-10-02

When I say "Stop", continue

Mówią, że pisanie o muzyce to jak tańczenie o malarstwie, ale podejmę to ryzyko...

Przez półtora tygodnia muzyka King Crimson przeżuła mnie, wyssała i wypluła na podłogę. Miałem na nią jazdę od kilku ładnych dni, kiedy to znienacka wzięło mnie na THRAKA, konkretnie na wstęp do VROOOM, na DinosaurSex Sleep Eat Drink Dream. Ogólnie potrzebowałem jakichś ostro połamanych brzmień, stąd crimsonową wódkę zapijałem nineinchnailowską popitką. ;-) Jednak Gwoździe szybko poszły w odstawkę (z pewnością nie na długo), a zaczął rządzić Król.

Większość ludzi interesujących się w ogóle muzyką poznała lub kojarzy ten zespół dzięki pierwszej płycie. Jeśli ktoś na niej poprzestał, traci ogrom genialnej muzyki. Gdybym miał ją opisać jednym słowem, powiedziałbym „kontrolowane szaleństwo”. Zaraz, to dwa słowa... Dobra, do opisania muzyki King Crimson użyłbym dwóch słów: „kontrolowane, zimne szaleństwo”. To trzy... OK, zacznę jeszcze raz.

Na drodze do mojego uzależnienia się od muzyki KC istotne są trzy momenty: szaleńcza, totalnie popieprzona linia basu Grega Lake'a w instrumentalnej części 21st Century Schizoid Man; stopniowo narastająca, z pozoru monotonna, maniakalna rozmowa gitary, basu i perkusji w drugiej części Starless z genialnej płyty Red; wreszcie chłodne, wykalkulowane, beznamiętne intro do Elephant Talk.

Pomiędzy nimi rozpościera się otchłań niesamowitych dźwięków, niezwykłych harmonii, dziwacznych rytmów rozplanowanych z nieprawdopodobną precyzją i maestrią. Ktoś kiedyś powiedział o Robercie Frippie, że to facet, który wstaje o szóstej rano, zjada śniadanie, po czym do obiadu ćwiczy sześćdziesiątki czwórki na gitarze. :-) Myślę, że podobną opinię można by wyrazić o pozostałych muzykach uczestniczących w projekcie znanym pod nazwą King Crimson.

Przy czym to nie jest tak, jak w przypadku bardzo przeze mnie nielubianej trójcy gitarzystów-onanistów (Satriani, Vai, Malmsteen), że panowie wtłaczają w trzyminutowy kawałek brazylion nut, bo mogą. Tutaj dźwięki są poukładane i posplatane jak misterna sieć, którą zarzuca się na nieświadomą niczego ofiarę, chcąc doprowadzić ją do szaleństwa. ;-) Ale nie jest to natłok, nawałnica, która przytłacza i pożera natychmiast, nie! To powolna trucizna, która nie musi zadziałać za pierwszym razem, tylko sączy się powoli, delikatnie, skutecznie...

No i chłód, o którym wspomniałem wcześniej. Być może to tylko moje odczucie, może po prostu łaknę chłodu i odnajduję go, gdzie się da. W muzyce King Crimson (podobnie zresztą jak w trzaskach Nine Inch Nails) panuje zimno absolutne, nieważne, czy jest to totalna szajba Pictures of A City, zwiewna subtelność Cadence and Cascade  czy matematyczna precyzja Discipline.

Po raz kolejny ten chłód zmroził mnie, kiedy kilka dni temu jechałem autobusem do domu. W słuchawkach leciało The Sheltering Sky z mojej drugiej ulubionej płyty KC - Discipline. Patrzyłem na budynki, samochody, ludzi, myśląc sobie (jakże banalnie), że to wszystko zniknie, zginie, przeminie, rozpadnie się, przestanie być. I... gówno mnie to obchodziło. Całkowite zimno. Polecam!

Because we don't know when we will die, we get to think of life as an inexhaustible well. Yet everything happens only a certain number of times, and a very small number really.

Stop.

2007-09-28

Twarzą w twarz z pitbullem

Nawiązując do jednego z moich wcześniejszych wpisów, mam poważny zgryz serialowy. Konkretnie w czwartki. O 21:00 Polsat puszcza nienajgorszą „Ekipę”, ale nakłada się ona na prezentowany w Dwójce serial medyczny „Dr House”, który byłby pewnie kolejnym produkcyjniakiem w stylu „ER” albo „Grey's Anatomy”, gdyby nie rewelacyjny Hugh Laurie w roli głównej.

Tak więc od przyszłego tygodnia będę miał poważny problem, czy czekać na rozwiązanie kolejnej intrygi zawiązanej w „Ekipie” (swoją drogą, myślałem, że Borys Szyc jakoś ciekawiej zakończy swój udział w serialu), czy też przerzucać się na dialogi pełne niezrozumiałego dla mnie żargonu medycznego. ;-)

A do tego wszystkiego zaraz po „Dr House” publiczna powtarza pierwszą serię chwalonego już przeze mnie „Pitbulla”. Oglądając wczoraj pierwszy odcinek, pomyślałem sobie, że w tzw. międzyczasie ktoś musiał Patrykowi Vedze zrobić lobotomię, skoro udało mu się nakręcić tak rzadką kupę, jak „Twarzą w twarz”. Poza tym, ja rozumiem, że Paweł Małaszyński to jest „morda nasza” tego sezonu, ale na litość, aktor jest jednak z niego krapowaty (chyba najlepiej sprawdza się w „Magdzie M. - 20 lat później” u Majewskiego). Do tego reżyserzy zdecydowanie go nadużywają.

2007-09-21

Kaczka dała ciała

Tego to się nie spodziewałem. Wczoraj wieczorem, przymierzając się do snu, włączyłem Trójkę. Jak co czwartek, audycję prowadził Kaczkowski. Od dłuższego czasu pan Piotr nie jest już „my cup of tea”, ale zasług nie można mu odmówić, a muzykę w większości przypadków też zapodaje zacną.

Niestety, nie wczoraj w okolicach 23:30. Już, już, powieki miały mnie odciąć od rzeczywistości, kiedy Kaczka zapowiedział polski koncert i puścił piosenkę... Sugababes! Będąc przysypiającym, pomyślałem, że się przesłyszałem, i chodzi o Sykurmolarnir, ale niestety...

Nie wiem, co Kaczkowski chciał tym osiągnąć? Nie mam w sumie nic do Sugababes (poza tym, że jeden ich kawałek totalnie mnie wk... na farmie ziemniaczanej w Anglii osiem lat temu), ale taka audycja to chyba nie jest miejsce na tego typu produkcje? Nie sądzę, żeby prowadzący przyciągnął w ten sposób nowych słuchaczy (bo o tej porze są na dysce albo śpią przed piątkowymi lekcjami), natomiast wielu dotychczasowych - zwłaszcza tak sporadycznych, jak ja - solidnie zniechęcił.

2007-09-19

Łaknąc chłodu

Niemal każdego dnia w okolice mojego okna w pracy przylatują kawki. Siadają na pokrytym blachą występie muru, ostrzą dzioby o metal, czyszczą pióra, czasami łapczywie połykają przyniesioną ze sobą skórkę chleba albo jakieś inne odpadki. Na chwilę przed odlotem zastygają nieruchomo, wbijając we mnie swoje szaro-srebrne oczka. Ich stalowe, lodowate, bystre spojrzenie przenika mnie do głębi, sięga serca i mózgu, przejmuje chłodem. Przez ułamek sekundy świat zamiera, po czym ptak, bez żadnego znaku uprzedzenia, rzuca się z gzymsu w dół, startując do kolejnego lotu.

Magiczna chwila mija.

Przenoszę wzrok nad horyzont i zaczynam marzyć o wzgórzach zasypanych śniegiem, o leśnych drogach pełnych śniegu, zacienionych czarnymi, martwymi drzewami rysującymi się ostro w poblasku różowego, dogorywającego słońca... Tęsknię do krzyku wron i kruków w milczącym poza tym powietrzu. Śnię o pustkowiu zasypanym białym puchem, z horyzontem ledwo odcinającym się od powoli szarzejącego nieba. Gdzie nie ma żadnego śladu życia i można jedynie zginąć marnie w lodowatej pustce albo, przy ogromnym szczęściu, trafić w miejsce, gdzie płonie ogień. Jak w życiu... ;-)

Tęsknię do długiej, mroźnej zimy...

Cytat na dzisiaj: Jestem dinozaurem, ktoś właśnie wygrzebuje moje kości. Skąd to, ptaszki? ;-)

2007-09-11

Haddington Convention 1999, cz. 2

W końcu ciąg dalszy! Mam nadzieję, że kolejne odcinki nie będą się pojawiać w takich odstępach czasowych... :-)
_______________________________________________ 

Dzięki informacjom przesyłanym przez Fisha za pośrednictwem Internetu wiadomo było, że nieoficjalnie Konwencja rozpocznie się już w piątek, krótkim koncertem-rozgrzewką w pubie zwanym Victoria Inn. Wraz ze znajomymi z list dyskusyjnych Freaks i Freakout postanowiliśmy w tymże pubie zrobić punkt zbiorczy. W Haddington zlądowaliśmy w czwartek wieczorem, zamieszkaliśmy w obozowisku Monk's Muir, leżącym jakieś pięć kilometrów od tej miejscowości (wszystkie pokoje w Haddington były zarezerwowane już na kilkanaście dni przed Konwencją). Oprócz naszego rozbite były tylko dwa inne namioty, ale kiedy obudziliśmy się w piątek koło południa, camping był zapchany fanami do tego stopnia, że niektórzy musieli rozstawiać swoje wigwamy niecałe dwa metry od ruchliwej w tym miejscu szosy! Czuliśmy się nieco dziwnie, bowiem w tym całym tłumie byliśmy bodaj jedynymi, którzy nie mieli koszulek z logo Fisha (błąd już naprawiony!).

Do Haddington wyruszyliśmy koło siedemnastej, pub znaleźliśmy bez problemu, tak samo jak Corn Exchange - dwa budynki od Victoria Inn, obok ratusza. Miejscowość, położona nad rzeczką Tyne, jest niewielka i bardzo ładna, z budynkami mieszkalnymi z XVII i XVIII wieku, a także przepięknym kościołem św. Marii pochodzącym z XII wieku. Jak zawsze w tego typu miasteczkach, dzieje się tam niewiele, toteż najazd takiej watahy turystów (400 członków fanklubów i mniej więcej tyle samo nie zrzeszonych fanów) musiał wywołać niezłe zamieszanie! Stali bywalcy Victoria Inn czuli się zapewne nieswojo, kiedy odkryli, że ich stałe miejsca okupowane są przez obcokrajowców, a kolejka do baru powiększa się z minuty na minutę…

Do próby zespołu Fisha, występującego pod nazwą Derek and the Badgers, pozostawało jeszcze trochę czasu, co dało nam doskonałą okazję do zawarcia znajomości ze zgromadzonym w pubie towarzystwem. Był tam między innymi Joe Serge, pełniący rolę kapitana CoNA Football Team, kilkoro innych członków drużyny, a poza tym duża grupa Niemców, kilku Francuzów, Holendrów i Anglików. W pewnym momencie pojawił się nawet Australijczyk, który na Konwencję przyleciał specjalnie z Perth! Wspaniała, przyjacielska atmosfera, panująca w Victoria Inn od samego początku, wraz z upływem piwa stawała się coraz lepsza. Koło 19:30 zaproszono nas do nieco większej sali z barem, znajdującej się na piętrze budynku. Na niewielką scenę wyszedł lokalny zespół Steve Morton's All Stars (z całą pewnością zaskoczony i nieco stremowany tłumem słuchaczy), który uraczył nas wiązanką hard-rockowych klasyków z lat siedemdziesiątych. Szło im naprawdę nieźle, do momentu, kiedy w drzwiach pojawiła się głowa Ryby. Od tej chwili publiczność przestała zwracać na nich uwagę. Zespół to wyczuł i szybko skończył swój występ.

Po około piętnastu minutach na scenie znaleźli się John "Wes" Wesley (gitara), Dave "Squeeky" Stewart (perkusja), Steve Vantsis (gitara basowa), Tony Turrell (instrumenty klawiszowe), Elizabeth Antwi (śpiew), no i oczywiście Derek Dick. Atmosfera, już przedtem dosyć gorąca, sięgnęła teraz tropików. Zajęte przeze mnie miejsce, na samym końcu sali, z którego nie byłem początkowo zadowolony, okazało się wręcz idealne: stojąc na krześle, widziałem ponad głowami słuchaczy cały zespół, a poza tym stałem przy otwartym oknie - przy niewielkiej salce zapchanej ludźmi było to prawdziwym błogosławieństwem. Zespół grał około godziny, poszczególne utwory przedzielone były tradycyjnymi pogawędkami Fisha z publicznością. Bodajże po Just Good Friends, kiedy rozglądał się po sali i witał ze znajomymi, stwierdził znienacka „Szkoda, że nie ma tutaj nikogo z Polski”. „Jak to nie ma”, wykrzyknęliśmy „My jesteśmy!”. Fish z pewnym zaskoczeniem odparł „No to wasze zdrowie, chłopaki.” Oprócz wspomnianego utworu, usłyszeliśmy jeszcze między innymi Somebody Special, Incomplete, Change of Heart, Out of my Life, Lucky, Lady Let It Lie, Tilted Cross, Raingods Dancing i Wake-up Call. Był moment wręcz mistyczny - w trakcie wykonywania Raingods Dancing zaczął padać deszcz!

Generalnie jakość dźwięku nie była może zbyt dobra, ale za to atmosfera - jak zwykle - wręcz nieprawdopodobna. Jedną z bardzo ważnych zalet Fisha jest to, że potrafi śmiać się z siebie, również na scenie. W przerwie między utworami opowiedział anegdotkę związaną ze swoim nazwiskiem (Dick - synonim… Wacka?). Otóż, jeszcze w czasach Marillion, zespół przyleciał na trasę koncertową do Stanów Zjednoczonych. Podczas odprawy celnej jeden z urzędników zapytał wokalistę, jak się nazywa. „Fish” - zabrzmiała odpowiedź. Celnik spojrzał uważnie i powiedział „Proszę o pana prawdziwe nazwisko”. „Derek Dick” - powiedział Fish. Nieco zirytowany celnik warknął „Nie, chodzi mi o pana PRAWDZIWE nazwisko!”… (cdn.)

2007-09-05

Dymajmy polskie seriale

Wczoraj wieczorem Studio 2 niepodległej Polski, czyli TVN, zaprezentował pierwszy odcinek nowego serialu „Twarzą w twarz”. Obejrzeliśmy.

Ja p...! Przez godzinę patrzyłem w ekran i nie mogłem uwierzyć, że twórcą tego gniota jest Patryk Vega, reżyser świetnego Pitbulla. Pierwsza, większa część filmu drętwa, nudna, naciągana, nieprawdziwa, z nudnymi dialogami i w ogóle od czapy. Małaszyński z blond grzywką, zawodowy morderca dający jak dziecko zamknąć się w luksusowej willi, Jan Wieczorkowski w roli Tajemniczej Postaci (ta strzelba z pewnością wypali w kolejnych odcinkach) plus plenery i wnętrza jak z „Magdy M” przepuszczonej przez „Dynastię”. Na początku odcinka dialogów prawie brak, później są, ale chyba lepiej, żeby też ich nie było.

Do tego Vega w jakiejś wypowiedzi, której nie mogę teraz znaleźć, stwierdził, że liczy na to, że serial będzie kultowy... Moim zdaniem, marne szanse. Chyba nie oglądał tego, co nakręcił.

Zastanawia mnie, dlaczego - z drobnymi wyjątkami - żadna polska telewizja nie potrafi zrobić porządnego, wciągającego serialu, który nie byłby minoderyjny, nie trącił sztucznością, nie powielał stereotypów, nie powodował cierpnięcia skóry na grzbiecie widza? Nie chcę oglądać trzaskanych - nomen omen - seryjnie produkcyjniaków o marnym życiu blokersów czy idyllicznych laurek z cyklu „Jak się dymają w wyższych sferach”, chcę zobaczyć coś PRZEKONUJĄCEGO!!! To takie trudne?

Najwyraźniej tak - w XXI wieku oglądalność kanałów telewizyjnych nadal nabijana jest PRL-owskimi hitami. Nie mam na myśli już takich oczywistości, jak „Czterej pancerni i pies” czy „Stawka większa niż życie”, ale np. „Daleko od szosy”, „Dyrektorzy” czy „Czarne chmury”. Poza tym ostatnim, wspomniane seriale opowiadają o codziennych sprawach i problemach współczesnych ludzi w tamtych czasach, unikając przy tym sztuczności i fałszu (nie mam tu na myśli fałszowania historii). Tymczasem pierwszy z brzegu dialog z „Magdy M.” (nic nie poradzę - to mój ulubiony obiekt do bicia) jest tak nieprawdziwy, plastikowy i wydumany, że chce mi się płakać i śmiać jednocześnie. „Cześć chłopaku!” „Cześć dziewczyno!” Z pewnością ludzie mawiają tak do siebie na co dzień, ale w wykonaniu Brodzik i Małaszyńskiego teksty te brzmią tak naturalnie, jak naturalne są cycki Dody, kolor włosów Wiśniewskiego, czy opalenizna Leppera...

Tymczasem w czwartek, 13 września, Polsat rozpocznie emisję „Ekipy”. Dobra reżyser i świetni aktorzy (liczę zwłaszcza na Stroińskiego)... tylko czy to cokolwiek gwarantuje? Zobaczymy niedługo.

2007-08-29

Artylerzysta

Gazeta Wyborcza podała, że Ole Gunnar Solskjaer, podpora Manchesteru United w drugiej połowie lat 90., nie zagra już na boisku. Ostatecznie wysiadło kolano.

Wielka szkoda - Ole był częścią tego składu MUtd, który uwielbiałem najbardziej, z Giggsem, Beckhamem, Schmeichelem, Andy Cole'em i Dwightem Yorkiem. Solskjaer nie był graczem, który rozgrywał całe spotkania - najczęściej wchodził w ostatnich minutach, by odwrócić losy meczu albo dobić pokonanego przeciwnika. Jego szczytowa chwila w klubie to mecz z Bayernem Monachium w finale LM w 1999 roku - atomowy strzał Ole zapewnił klubowi zwycięstwo i tytuł Mistrza LM. Jak sam stwierdził po latach, triumfalny ślizg po murawie dla uczczenia tej bramki mógł być źródłem późniejszych, wieloletnich kłopotów zdrowotnych, których efektem jest dzisiejsze zakończenie kariery aktywnego sportowca.

Wielka szkoda. Tym bardziej, że to mój rówieśnik. ;-)

2007-08-28

Kolesie w beemkach

Widać ich w każdym mieście. Rżną z rykiem silników po dziurawych ulicach, wyciskając siódme poty ze swych wysłużonych, sprowadzonych ze szrotu w Reichu, stuningowanych beemek. Za nic mają pieszych i innych kierowców, a na pytanie-uwagę „Jak jeździsz, człowieku?” zazwyczaj odpowiadają „A ch... cię to obchodzi”. Zwykle noszą goldy, bejsbolówki i wieśniackie dresy.

Ale „koleś z beemki” to nie tylko fenomen socjologiczny - to również stan umysłu.

Miałem okazję przekonać się o tym podczas urlopu, na... rzece.

Podczas jednego z etapów spływu dotarliśmy do leżącego w poprzek nurtu drzewa, długiego na tyle, że dalszą podróż umożliwiał jedynie wąski przesmyk między jego koroną a brzegiem rzeki. Płynące przed nami dziewczyny nieco się zagapiły, w związku z czym wylądowały burtą kajaka równolegle do przeszkody. Widząc to, chwyciliśmy się wszycy tego, co akurat było pod ręką, żeby stanąć w miejscu i dać im czas na pokonanie przesmyku. One, chwytając gałęzie, zaczęły ciągnąć kajak w jego stronę. W tym momencie zza zakrętu wypłynął żółty kajak z jakiegoś innego spływu, a w nim dwóch kolesi. Nawet nie próbowali w jakikolwiek sposób zahamować, zawrócić, zwolnić - wpłynęli prosto na kajak dziewczyn, wbijając się razem z nimi pod gałęzie.

Nie koniec na tym - za chwilę pojawiły się kolejne trzy kajaki z tego samego spływu, a „powożący” nimi zawodnicy z pełną prędkością wjechali w kotłujących się pod drzewem. Brakowało tylko pisku opon i palenia gum po asfalcie. Nam trudno było jakkolwiek zareagować, poza mieleniem przekleństw pod nosem.

Oczywiście, nie było żadnych przeprosin czy wzajemnej pomocy - po wyplątaniu się z gałęzi i przedostaniu na drugą stronę kłody beemkowcy - chciałoby się napisać „z pieśnią na ustach” - ruszyli na dalsze podboje rzecznych odmętów. Ich ślad (i rzeszy poprzedników) znaczyły wesoło podskakujące w zakolach rzeki puszki po piwie, plastikowe butelki i foliowe worki...

2007-08-27

Back to Black

Sooo... like... you know. Hehe. Hehehe. I'm back. ;-)

Oczywiście, miało być zupełnie inaczej. Miał być przedurlopowy, pożegnalny wpis, miała być druga część relacji z Haddington. Niestety, nic z tego.

W niedzielę rano, kiedy przysiadłem, żeby postukać w klawiaturę, okazało się, że - GASP! what a surprise - nie działa Internet. Szybki SMS do wspominanego wcześniej pana, on jeszcze szybciej oddzwonił, ale udzielane przez niego porady nic nie dały. Powiedział, że to wina urządzeń przekaźnikowych, które trzeba będzie wymienić, ale nastąpi to nieprędko, bo to gruba forsa. Po czym, kiedy siedzieliśmy po południu (niedziela!) w pociągu, zadzwonił, że właśnie kończą wymieniać, i za pół godziny będę miał Internet. Powiedziałem, że przekonam się o tym dopiero za dwa tygodnie. No i niby działa, chociaż szału nie ma. Miałem szczery zamiar dokonać zmiany netu na UPC, ale o pogawędkach z bucem z tej firmy, odpowiedzialnym za naszą kamienicę, a mających na celu ustalenie możliwości technicznych i ewentualnej daty założenia łącza, nawet nie chce mi się pisać. :-/

Tak czy inaczej, Internet nie działał, więc przed wyjazdem nie mogłem już nic napisać. Postaram się odrobić to teraz, tym bardziej, że obserwacje dokonane w pierwszej części urlopu powinny starczyć na jedną, zjadliwą notkę. ;-) Kopnę się też w końcu w tyłek i zacznę wrzucać ciąg dalszy Haddington.

A jak już jesteśmy przy Fishu i Marillion - świat się po prostu wali. :-) Oby tak dalej! Zastanawialiśmy się tylko, co w tym czasie robił Mr H? :-)))

Pozdrawiam powakacyjnie!

2007-08-09

Dość wyzysku ludzi pracy!

Wczoraj odwiedzili nas dawno nie widziani znajomi. Atmosfera jak zwykle przednia, toczyliśmy rozmowy na tematy różne, pękło kilka flaszek wina i piwa. Koło jedenastej Dzik na tyle zgłodniał, że zdecydowaliśmy się zamówić pizzę. Najpierw zadzwoniliśmy do naszej ulubionej pizzerii, ale niestety, zamówienia przyjmują tylko do 22:45. W tej sytuacji zadzwoniliśmy do Pizerii Reno, na której już kiedyś się solidnie sparzyłem, ale z braku laku... Pani przyjęła zamówienie, my przyjęliśmy pozycję wyczekującą. Po godzinie ścierpły nam plecy, po kolejnych trzydziestu minutach Dzik z Anną stwierdzili, że spadają do domu. Rzecz jasna, w tym momencie zadzwoniła komórka - pan przywiózł upragnione jedzenie. Kiedy płaciliśmy, rzuciłem do pana „Pewnie ciężki dzień”? Na co on odparł - „Jestem pół godziny po normalnym terminie zakończenia pracy”. Przypominam, było wpół do pierwszej w nocy!

Z kolei jakieś dwa czy trzy tygodnie wcześniej przyszedł pan naprawiać Internet. Pogadaliśmy trochę; na moje pytanie, czy mają dużo pracy, odparł, że tego dnia zapowiada się robota do północy. Jak stwierdziłem, że pewnie chociaż przedpołudnia ma wolne, to się dziwnie uśmiechnął i stwierdził „Taaa, dzisiaj wstałem o piątej rano”.

Piszę o tych dwóch sytuacjach, bo cholernie wkurza mnie wykorzystywanie ludzi. Ci kolesie, z którymi rozmawiałem, to młode chłopaki, po dwadzieścia parę lat. Muszą zapieprzać od rana do nocy, przy czym założę się, że za najniższą stawkę. Co prawda wyczytałem dzisiaj, że firmy coraz bardziej dbają o swoich pracowników, ale dotyczy to pewnie dużych przedsiębiorstw, a nie firemek takich, jak np. piekarnia pizzy...

Dlatego wołam: PRECZ Z WYZYSKIEM LUDZI PRACY!!! :-)))

PS. Sorry za kolejną zmianę kolorystyki, ale znowu naszło mnie na eksperymenty. Mam nadzieję, że ten wystrój zagości na dłużej.

2007-08-06

Jestem bydgoszczaninem

Bydgoszcz to szare, brzydkie miasto. Brzydgoszcz. Kilometry bruku, odrapane budynki pomazane graffiti, nieprzejezdne ulice, a poza tym nic się nie dzieje i kulturalny człowiek po godzinie 16:00 nie ma tu co robić. „Szare ulice, brzydkie kamienice”.

W szczytowym momencie wakacji miasto jest rozkopane, wyjazd na Gdańsk praktycznie zamknięty, Jagiellońska rozkopana, wyjazd na Toruń przez wiadukty warszawskie utrudniony.

Władze są nieciekawe, nie mają żadnych pomysłów na rozwój Bydgoszczy, dbają tylko o swój interes, stawianie hipermarketów i likwidowanie szkół.

Jednym słowem brud, smród i ubóstwo, a do Torunia to się w ogóle nawet nie umywamy.

A jednak kocham Bydgoszcz miłością głęboką, ognistą i nienasyconą, z roku na rok coraz mocniejszą. Widziałem Sztokholmy, Edynburgi, Amsterdamy i Petersburgi, ale nie zamieniłbym Brombergu na żadne inne miasto.

Częściowo wina za moje uczucie spoczywa na panu Jerzym Sulimie-Kamińskim, autorze wspaniałej książki „Most Królowej Jadwigi” (krótka historia samego mostu tutaj). Nie tylko dlatego, że opisywał miejsca, niedaleko których się wychowywałem, ale również z tego powodu, że w swojej powieści pokazał aspekty Bydgoszczy, z których istnienia nie zdawałem sobie sprawy, które zostały wymazane albo zaledwie zatarte przez historię, a mimo wszystko stanowią o charakterze miasta. Niemieccy mieszkańcy Bydgoszczy, przeradzanie się miasta zdominowanego przez żywioł germański (nie na darmo zwano Bydgoszcz „Berlinem północy”) w miasto polskie, napływ „galicyjskich antków”, wpływ Polski Ludowej na robotnicze, jak by nie patrzeć, miasto. Pan Jerzy opisał to jakby mimochodem, przy okazji „ważniejszych” opowieści zawartych w jego dziele, a jednak wywarł piętno...

Miałem jeszcze opowieści mojej Babki i Matki, do których nie przywiązywałem jako gówniarz większej wagi, a które - po niewielkim oszlifowaniu - bez problemu mogłyby się stać kolejnymi rozdziałami księgi Pana Jerzego. Babcia opowiadała mi o wjeździe Wojska Polskiego na Stary Rynek 20 stycznia 1920 roku...

Ale żeby nie było, że moje zauroczenie Bydgoszczą wynika tylko z opowieści innych ludzi! Przeżyłem tu prawie 35 lat (jessssu), oczy miałem generalnie otwarte... Kocham bezwarunkowo to centrum mojej osobowości, zamknięte między ulicami Focha (dawniej Armii Czerwonej!), Gdańską (dawniej Aleje 1 Maja!), Dworcową a Marcinkowskiego. Ogarnia mnie głębokie wzruszenie, gdy z perspektywy Gdańskiej patrzę na Szwederowo i budynek II Liceum Ogólnokształcącego (cztery najpiękniejsze lata w moim życiu). Coś ściska mnie za gardło, gdy przechodzę przez Plac Wolności i okolice Radia Polskiego, gdzie balowali moi rodzice i ich znajomi. Czuję wielką nostalgię, odwiedzając Wilczak, tereny nad Kanałem Bydgoskim, ulicę Śniadeckich, gdzie toczyło się życie moich dziadków.

Większość najważniejszych wydarzeń w moim życiu miała miejsce tutaj.

Kocham Bydgoszcz.

2007-08-01

Warto... czytać!

Dzięki nieocenionemu Pawłowi Wimmerowi trafiłem dziś na bardzo interesujący nieblog, którego lekturę gorąco polecam. Wiele zasad, które wydawałyby się oczywiste, jednak w większości przypadków nie są przestrzegane. Warto przeczytać i zacząć stosować! :-)

2007-07-30

Haddington Convention 1999, cz. 1

Zgodnie z zapowiedzią, zaczynam po kawałku wrzucać tekst, który napisałem po zjeździe fanów Fisha w szkockim Haddington. Tekst ukazał się w nieistniejącym już magazynie internetowym „Stan Świadomości”, ilustrowały go zdjęcia Ziutasa. Jeżeli w końcu uda nam się je zeskanować, nie omieszkam ich pokazać.

Po ośmiu latach mój punkt widzenia na różne sprawy tu opisane uległ oczywiście zmianie, wiele zmian zaszło też w obozach Marillion i Fisha. Ponowna lektura tego tekstu nie obyła się bez przysłowiowej łezki w oku. 1999 - to był piękny rok!

Przyjemnej lektury!

_______________________________________________

W dzisiejszym tzw. przemyśle rozrywkowym, rządzącym się zimną kalkulacją finansową i bezlitosnymi regułami list przebojów, przyjacielski stosunek do przeciętnego słuchacza nie stanowi raczej niezbędnego składnika wizerunku artysty. Oczywiście, wytwórnie płytowe oferują masę gadżetów mających w zamyśle związać fanów z ulubionym wykonawcą, ale chodzi tu raczej o przywiązanie finansowe niż rzeczywiste, emocjonalne zaangażowanie się w twórczość gwiazdy. Od czasu do czasu organizowane są zloty czy specjalne koncerty dla członków fanklubów, lecz bezpośrednie spotkania muzyków z ich wielbicielami stanowią prawdziwą rzadkość. O ile nietrudno zrozumieć niechęć supergwiazd do kontaktów z tłumem, w którym nietrudno o rozmaitych maniaków i szaleńców, to jednak większość artystów wydaje się wychodzić z założenia, że fanom powinny wystarczyć nagrywane przez nich płyty i organizowane koncerty.

Na tym tle pozytywnie wyróżniają się, między innymi, muzycy Marillion - w tym roku kolejny, czterodniowy zjazd fanów w Oxfordzie - oraz były wokalista tego zespołu, Fish. Przy czym ich działalność nie ogranicza się jedynie do organizowania koncertów i spotkań z wielbicielami - artyści są bardzo aktywni w Internecie (zwłaszcza Fish, listy od niego pojawiają się w grupie dyskusyjnej Freaks niemal co tydzień), skąd można uzyskać najświeższe informacje o nich, a także na bieżąco śledzić postępy pracy nad nowymi albumami. Niewielkie zainteresowanie koncernów płytowych i stacji radiowych, skoncentrowanych raczej na hurtowej sprzedaży lekkostrawnej papki muzycznej, powoduje, że płyty tych wykonawców sprzedają się z roku na rok w coraz mniejszych ilościach; nie należy się zatem dziwić, iż Sieć stanowi dla nich najważniejsze w tej chwili miejsce kontaktu z fanami oraz promocji i sprzedaży muzyki. Podczas spotkania ze swoimi wielbicielami w Haddington w Szkocji Fish powiedział wprost, że podczas dystrybucji jego następnej płyty bardzo duży nacisk zostanie położony na Internet.

Zresztą właśnie spotkanie w Haddington było znakomitym przykładem wykorzystania Sieci do celów organizacyjnych. Wiele osób (również piszący te słowa) dowiedziało się o tym wydarzeniu dzięki dostępowi do Internetu. Wszystkie szczegóły Konwencji - godziny koncertów, ceny biletów, adresy i ceny pól namiotowych - zostały opublikowane w grupach dyskusyjnych Freaks i Fishheads. Ale to nie koniec. Jednym z głównych punktów programu były Pierwsze Mistrzostwa Fanklubów w piłce nożnej. Składy przynajmniej trzech drużyn zostały uzgodnione przez Internet, o czym opowiem za moment.

Splot szczęśliwych okoliczności sprawił, że dwa tygodnie na przełomie sierpnia i września spędziłem na Wyspach. Ponieważ mój wyjazd przypadał w tym samym terminie, kiedy w Haddington odbywała się Konwencja Fisha, natychmiast zarezerwowałem dwa bilety na kończący ją koncert w Corn Exchange. Zgłosiłem również siebie i swojego przyjaciela Marcina do drużyny piłki nożnej wystawianej przez amerykański fan klub Ryby. Śmieszna sprawa, gdyż drużyna ta była amerykańska na dobrą sprawę tylko z nazwy: grało w niej trzech Anglików, dwóch Kanadyjczyków, dwóch Polaków i jeden (!) Amerykanin… Trochę martwiło mnie, że nie należąc do żadnego The Company, nie będę uczestniczył w wydarzeniach przewidzianych tylko dla członków - zwłaszcza w akustycznym koncercie w Opactwie pod wezwaniem Św. Marii. (cdn.)

2007-07-26

Brunatne g...

Miało nie być o polityce...

Jedną z rzeczy, które przekraczają moje możliwości pojmowania i przerażają mnie, jest popularność w naszym kraju brunatnej ideologii. O ile jestem jeszcze w stanie to zrozumieć w przypadku moherowych pokoleń, które ksiądz proboszcz ćwiczył w nienawiści do Żyda, to zupełnie nie jestem w stanie wymyślić przyczyn, dla których babrzą się w tym gównie ludzie urodzeni po roku, powiedzmy, 1960.

Jednym z przykładów może być wicemarszałek województwa kujawsko-pomorskiego, niejaki Eckardt. Jest on członkiem (z lubością podkreślam to słowo) Ligi Popierających Romana, co w sumie należałoby potraktować jako okoliczność łagodzącą, ponieważ - jak wiedzą wszyscy dobrze wychowani - nie można mieć pretensji do osób słabych na umyśle. Otóż tenże Eckardt, po niedawnym wyskoku Ojca Derektora (który nazwał panią prezydentową RP „czarownicą” i zaproponował jej odświeżający zabieg eutanazji) wlazł w kakaową gwiazdkę Wielkiego Rydza nie używając do tego nawet kropli wazeliny, co już samo w sobie jest niezwykłym osiągnięciem. Pożałował ojczulka, jaki to on jest biedny, lewacy, masoni i wiadome ośrodki go atakują, nie rozumieją, wypaczają jego wypowiedzi i generalnie manipulują. Pal sześć, gdyby zrobił to w swoim własnym, Eckardtowskim imieniu, ale nie, pan marszałek, zapewne z racji piastowanego urzędu, uznał, że wyrazy ubolewania musi wyrazić w imieniu mieszkańców województwa. Trochę mną tąpnęło, jak to przeczytałem, bo w końcu na jakiej podstawie prawicowy oszołom prawi dusery urzędnikowi Kościoła Katolickiego, twierdząc, że wyraża również moją opinię? Tym bardziej, że jest urzędnikiem państwa, w którego konstytucji zapisany jest rozdział od jakiejkolwiek religii.

 Postanowiłem więc wyrazić swoje zdanie na ten temat i odwiedziłem stronę marszałka. No i zmroziło mnie... Za nagłówek strony służy winieta tygodnika „Prosto z mostu”, organu prasowego faszyzującego, antysemickiego ugrupowania ONR. Nie wiem, co w ten sposób Eckardt chce wyrazić, obawiam się jednak, że nic dobrego. Wystarczy zresztą poczytać ostatnie dwa wpisy marszałka, by przekonać się, jak zionie on chrześcijańską miłością i zrozumieniem dla myślących inaczej. A przy okazji wykazuje się doskonałą - jak na osobę o prawicowych poglądach - znajomością cytatów z klasyków ideologicznych minionej, czerwonej epoki. Co tylko potwierdza moją tezę, że obecny obóz rządzący jest ucieleśnieniem ideałów peerelowszczyzny, że to jest prawdziwa postkomuna.

Przypadek marszałka Eckardta to jeden z przykładów na to, jak brunatne gówno wciska się w polskie życie publiczne najdrobniejszymi szczelinami. Inne przykłady: wydawca faszystowskiej gazetki, niejaki Farfał, we władzach telewizji publicznej; kibol Wiechecki jako minister w rządzie mojego państwa; ich polityczni mocodawcy, Maciej i Roman Wielkie Gie, na eksponowanych politycznych stanowiskach w Polsce i Europie. To osoby, o których bywa głośno - a ile jest takich przypadków na szczeblu powiatów, gmin, o których nie mamy zielonego pojęcia?

I jakoś tak przypomina mi się cudowna, sielska scena z genialnego „Kabaretu”: blond chłopię o niebieskich oczętach anielskim głosikiem śpiewa Jutro należy do mnie.

Przerażające.

2007-07-20

Odpowiedź na jedno z pytań...

Znalazłem chyba odpowiedź na jedno z moich pytań retorycznych. Miasto nie zastanawia się, dokąd wyprowadzić ruch w kierunku północ-południe, bo nie ma na to czasu. Most, stanowiący element tego ciągu komunikacyjnego, powstanie, bo konserwator miejski nie chce się zgodzić na przebudowę Wełnianego Rynku. W tej sytuacji mogą przepaść pieniądze z Unii Europejskiej. Wobec tego zostaną zainwestowane w most, który wyprowadzi ruch na Toruńską, a docelowo na Wojska Polskiego. Kiedy ten drugi etap dojdzie do skutku? Zapewne wtedy, gdy konserwator zablokuje kolejny genialny pomysł władz miasta.

Jest to doskonały przykład na przypadkowość działań - w tym przypadku architektonicznych - prowadzonych w Bydgoszczy. Tu pomniczek, tam kamieniczka maskująca ruiny, ówdzie przenośne lodowisko, które jest tak paskudne, że nawet nie mogę znaleźć żadnej foty w Googlu (a stoi zamiast tego cuda). I tak to się toczy od jednej zmiany konserwatora zabytków lub plastyka miejskiego do drugiej. A miasto wygląda jak żul ubierający się na śmietniku.

2007-07-17

Seria pytań retorycznych

Dlaczego w krajach afrykańskich można położyć asfalt, który w tamtejszym klimacie jest po prostu asfaltem, natomiast w Bydgoszczy (i innych polskich miastach, jak sądzę, też) wystarczy jeden dzień upałów i ulice spływają? Czy wysoka amplituda temperatur (pomijając fakt, że od ładnych paru lat nie było chyba u nas temperatury poniżej -30°C) jest wystarczającym wyjaśnieniem?

Dlaczego duże, wojewódzkie miasto z pięknymi tradycjami architektonicznymi od ponad pół roku nie potrafi poradzić sobie z ukończeniem budowy jednej kładki przez rzekę, a zamiast tego wdaje się w żenujące, dziecinne utarczki, na których nikt nie wyjdzie dobrze?

Dlaczego, planując budowę nowego mostu przez Brdę, nie myśli się na dobrą sprawę o tym, dokąd dalej ten most będzie prowadził i jakie będą konsekwencje przesuwania w czasie planów wyprowadzenia ruchu samochodowego za miasto? Zamiast tego, mamy kolejne przepychanki.

Czas płynie, temperatura rośnie...

2007-07-13

Żenujący dowcip prowadzącego

Cała zeszłotygodniowa afera z doradcą Prezydenta RP, która miała stanowić podwaliny pod moją (niechętną) notkę, już się przedawniła, przygasła, zblakła w świetle tego, co się ostatnio dzieje w naszym kraju.

Wszystko, co z niej pozostanie na tym blogu, to żenujący dowcip prowadzącego (czyli mój):

Co robił Artur Piłka w Kancelarii Prezydenta?
Sprowadzał go na dobrą ścieżkę...

To tyle z mojej strony, dziękuję za uwagę.

2007-07-10

Powrót sieci

Pan zrobił Internet. Wczoraj kombinował z anteną i nadajnikami (wbrew moim obawom jednak się pojawił), ale po wielu bezowocnych próbach doszedł do wniosku, że padł punkt dostępowy. Ponieważ nie miał takowego przy sobie, umówiliśmy się na dzisiaj. Po zmianie urządzenia pogrzebał jeszcze trochę w komputerze - sporo czasu mu na tym zeszło - no i net niby działa. Piszę „niby”, bo szału ni ma - na Gmaila nie mogę się zalogować, list przez Bata (na konto gmailowe) wysłałem dopiero po kilku próbach... Może to kwestia restartu kompa? Zobaczymy jutro.

Tymczasem przeglądałem zdjęcia z koncertu Porcupine Tree, które podesłał Maciej, i z zaskoczeniem odkryłem, że gra z nimi John Wesley, który swego czasu występował w zespole Fisha (a w ogóle zaczynał jako techniczny w Marillion). Szybka konsultacja z kolegą Cobrą i faktycznie, Wes wspiera Jeżozwierze, ale ponoć tylko koncertowo.

To niespodziewane odkrycie obudziło wspomnienia, w związku z czym zacząłem szukać tekstu o zjeździe fanów Fisha w Haddington w 1999 roku, gdzie z Ziutasem mieliśmy okazję poznać między innymi właśnie Wesa. Tekst wisiał przez pewien czas w internetowym magazynie „Stan świadomości”, ale magazyn padł był, i nie idzie go znaleźć nawet przez Web Archive. Na szczęście znalazłem artykulik na jednej z moich płytek i...

...i w związku z tym czujcie się ostrzeżeni. Mam zamiar zamieścić go na moim blogu, tylko muszę od Ziutasa wyhaczyć zdjęcia z tej imprezy. Ostrzegam, bo tekst jest długi (15 stron rozliczeniowych po 1800 znaków ze spacjami [LOL!]). Oczywiście nie puszczę go całego na raz, tylko podzielę na odcinki. Złośliwcom, którzy chcieliby dowcipnie skomentować, że w ten sposób załatwiam sobie co najmniej 15 wpisów na blogu, od razu odpowiadam, że nie zamierzam rezygnować z bieżącej pisaniny!!! :-)

Zresztą o jakich komentatorach ja piszę, skoro KittyWolf jest w Bydgoszczy bez dostępu do komputera? :-)))

To tyle. Korci mnie, żeby napisać coś krótkiego o ostatnich wydarzeniach politycznych, ale obiecywałem sobie, że ten blog będzie wolny od polskiego piekiełka parlamentarnego.

2007-07-09

Maintenance Break 2 - The net is dead

W piątek byłem bliski sklecenia kolejnego wpisu, nawet pierwsze zdanie napisałem. Ale to było w pracy, która mnie w końcu zaabsorbowała, więc się jej poświęciłem. :-) Tymczasem od czwartku domowy Internet miał drgawki, a w sobotę rano padł był całkowicie i dotąd nie wstał. Naprawiacz jest zapowiedziany na dziś, po dotychczasowych doświadczeniach mam jednak poważne wątpliwości, czy się zjawi. Obym był w mylnym błędzie. ;-)

Pożyjemy, zobaczymy.

2007-07-03

Szare zasłony

Od samego rana leje, co generalnie uwielbiam - zwłaszcza, gdy mogę siedzieć w domu, popijać coś ciepłego i gapić się bezmyślnie za okno (np. w takim miejscu bym mógł, albo najchętniej takim [Keltia!]) - ale nie wtedy, gdy z powodu deszczu jestem zmuszony do korzystania ze środków masowego rażenia... tj. masowej komunikacji. O kupnie porządnego ubrania przeciwdeszczowego na rower myślę od co najmniej dwóch lat i, jak zwykle u mnie, na myśleniu się kończy. :-/

W robocie projekty sypią się ze wszystkich stron, męczę się z ich ustawianiem i znajdowaniem tłumaczy, którzy je zrobią. Tydzień niestety nie chce się wydłużyć, a mnie osobiście czekają takie cuda do sprawdzenia, jak opis techniczny roweru czy instrukcja obsługi „jakiejś maszyny do odlewów” (cycat ze zleceniodawcy).

Dodatkowo od dwóch tygodni walczę z tekstami dla galerii, do wczoraj byłem pewien, że skończyłem i na jakiś czas będę miał spokój. Niestety - doszło kolejne pięć stron, może być hardkor, bo to niestety wynurzenia własne artystów. A na co ich stać, przekonałem się przy okazji ostatniego tekstu: była „trynitarna troistość Trójcy Świętej”, odniesienia do Boecjusza, a z drugiej strony „włocławski dom kultury we Włocławku” (no bo przecież ten faktyczny włocławski jest w Tucholi), albo „biennal” i „triennal” (czyżby jakiś męski szowinista?)... Zresztą przy okazji tłumaczeń dla galerii pozbyłem się kolejnego złudzenia - że artyści to ludzie wszechstronnie wykształceni, z ogólnym obyciem i pojęciem o świecie, dbający o treść i formę. Tymczasem pisane przez nich teksty są często niechlujne, ignorujące ortografię czy interpunkcję, stylistycznie fatalne - momentami wręcz bełkotliwe (np. zdania złożone składają się jedynie w wyobraźni osób je piszących). Do tego każdy „artycha” uważa, że fakt ukończenia przez niego Liceum Plastycznego w Cycach Wykiszewskich, albo wystawienia dwóch obrazów w Galerii „Monidło” w Pierdziałkowie Podwawelskim jest wydarzeniem niezwykle interesującym dla anglojęzycznego adresata katalogu prezentującego kilkudziesięciu twórców...

Oczywiście takie narzekanie jest z mojej strony czystą hipokryzją, bo dzięki tłumoczeniu tych „wykfitoof” mam kasę na waciki... Ale przebijanie się przez to wszystko powoduje, że jestem zmęczony psychicznie, przestaję widzieć światełka w tunelu, rzeczywistość wyślizguje mi się z rąk i generalnie czuję się dobity. Smutno mi.

Jeden plus, że zasłony się rozsuwają. Ale co z tego, jak nie mam roweru?!

2007-06-28

Sad but... sad

Dziś znowu będzie krótko. Ale dzień był dość przerypany, chociaż po wczorajszym święcie ;-) wydawało się, że będzie lajtowo i przyjemnie.

I nawet było - do jakiejś 14:00, kiedy znienacka wyszło na jaw, że w zakamarkach Internetu czai się spora paczka do przetłumaczenia, której w czasie mojej nieobecności nikt nie zauważył... Wybieranie nadgodzin trafił szlag, tym bardziej, że potem sam zapomniałem o sprawdzeniu innego tekstu. No i w ten sposób wyrobiłem sobie dzisiaj dodatkowe pół nadgodziny. :-) Jutro wychodzę dwie i pół godziny wcześniej, HOWGH!

Dobrze, ponieważ ten wpis niebezpiecznie zbliża się do estetyki „jajka na twardo na śniadanie”, będę kończył. Osoba, która wie, z autobiografii którego słynnego Polaka wziąłem motyw wpisów w pamiętniku traktujących o jedzeniu jajek na śniadanie, wygra nagrodę. Jeszcze nie wiem jaką. :-)

P.S. Zgubiłem gąbkę od słuchawek. To oczywiście wystarczający powód, by kupić nowe. Kossy czy Sennheisery? (Jeszcze są te albo te)

P.S. 2 Tytuł notki taki, bo miało być o początkach depresji, ale potem mi przeszło. Absolwent poprawił mi humor. :-)

2007-06-27

Więc jeszcze raz ten zabaw plac...

Dzisiaj jest bardzo ważny dzień - 27 czerwca. :-) Tak ważny, że pamiętając o nim i planując go od półtora miesiąca, zupełnie zapomniałem, że tydzień temu (19 czerwca) minęło X lat od obrony mojej pracy magisterskiej. ;-)

XX lat temu, 27 czerwca, w poznańskiej hali Arena zagrał jeden ze swoich pięciu koncertów (1, 2, 3, 4) mój ukochany Marillion. I ja tam byłem (jedną z 10 000 osób). Ten dzień mogę określić jako moment definiujący wszystko, co działo się ze mną przez następne XX lat. Muzykę zespołu znałem już od jakiegoś roku-dwóch, dzięki mojemu kochanemu Bratu, który przywiózł z Warszawy żółto-czarną kasetę BASF z Misplaced Childhood po jednej stronie, a Led Zeppelin IV po drugiej. W ogóle od najwcześniejszych lat mój Braciszek dbał o moją edukację muzyczną, dość powiedzieć, że dwa najważniejsze dla mnie zespoły - właśnie Marillion i Led Zeppelin - znam tylko i wyłącznie dzięki niemu. Za co nigdy nie przestanę być mu wdzięczny. Ale to temat na osobną notkę.

Koncert odbywał się w sobotę, ruszyliśmy większą grupą w dwa maluchy (takie samochody). W tym, którym jechałem, był zamontowany stereofoniczny kaseciak firmy, której nazwy w ogóle nie pamiętam (Kasprzak? srebrny!), ale wtedy było to wypasione urządzenie. Oczywiście przez całą drogę Marillion, a towarzycho tak nagrzane, że kierowca przy gitarowych solówkach puszczał kierownicę - a grzaliśmy w okolicach stówki! - i grał razem ze Steve'em...

Samego koncertu nie pamiętam. :-) Mam w głowie urywki - mój Brat trzymający mnie „na barana” przez pierwsze utwory koncertu; ręcznik, na którym tuszem kreślarskim namazaliśmy "Fish & Marillion" (potem Jacek rzucił go na scenę); gra światełek z wiszącej pod sufitem kryształowej kuli, na którą puszczono reflektory w czasie bisów. Tyle. Ale zryło mi beret na całe życie. :-)

Do Bydgoszczy wróciliśmy jakoś po północy. Mama oglądała popularny wtedy cykl „Kino nocne”, puszczali akurat film o Japończykach z czasów II wojny światowej, którzy przenieśli się w czasy średniowiecza. :-D Dżizas, czemu utkwiły mi w głowie takie pierdy, a nie to, co wtedy było najistotniejsze? Czyżby zapadło w podświadomość? Chociaż, przepraszam, artykuł cytowany w drugim akapicie tej notki (1, 2, 3, 4) swego czasu recytowałem z pamięci...

Od koncertu minął rok, w jego trakcie w Tucholi poznałem pewnego faceta ;-), okazało się, że jest nam po drodze (nie tylko muzycznie), walczyliśmy razem, oczekiwania i nadzieje co do nowych rzeczy Marillion były OLBRZYMIE. W trakcie tego samego roku zdążyłem wynieść się z Tucholi i przenieść do liceum (temat na książkę). No i po jednej z wrześniowych lekcji WF dowiedziałem się - jak zazwyczaj w moim życiu, przypadkiem - że Fish odszedł z zespołu. The game was over. Płakałem. Czasami nadal płaczę...

No więc właśnie ten dzień - 27 czerwca 1987 - i jego konsekwencje dzisiaj świętowałem. Już wiesz, Cobra, czemu mnie nie było w pracy. Napakowałem empeciaka starymi płytami Marillion, wlazłem na najwyższą górkę w Myślęcinku, i spędziłem dwie godziny słuchając „Misplaced Childhood” i „Clutching At Straws”. W drodze do Myśla i z powrotem też słuchałem tylko Marillion. Call me a freak (all the best freaks are here!)... :-)