Taki piękny, zgryźliwy tytuł sobie wymyśliłem, tak gromadziłem w myślach wszelkie złośliwości i sarkazmy, którymi skomentowałbym koncert Fisha! A tu nic z tego - i całe szczęście. :-) Ryba zaskoczył mnie totalnie, spodziewałem się słabizny, a w najlepszym razie przeciętności; na swoje usprawiedliwienie mam
problemy, które już wystąpiły na tej trasie. Tymczasem koncert był na wysokim poziomie, muzycy grali rewelacyjnie (Frank Usher!) i nawet Fish tracił głos tylko momentami. ;-)
Przed jego występem zagrała toruńska kapelka
Point of View. Dla mnie bez rewelacji, taka tam rąbanka na przemian z „momentami lirycznymi”, ale muszę przyznać, że po późniejszym wysłuchaniu jednego numeru w warunkach studyjnych nieco złagodziłem swoją ocenę. Na pewno nie pomógł im fakt, że nagłośnienie było ustawiane pod gwiazdę wieczoru; ich dźwięk był taki, że miałem wrażenie, jakby ktoś rzucał we mnie kartoflami. Głośność tak duża, że jak po pierwszym kawałku wokalisto-gitarzysta coś powiedział, to słowa nie zrozumiałem.
Koncert Fisha rozpoczął się prezentacją zabawnego filmiku ilustrującego 20 lat, które upłynęły od wydania
Clutching at Straws po dzień dzisiejszy. Ważne wydarzenia polityczne były komentowane w taki sposób, jakby wydarzyły się przez Marillion i Fisha - np. Nelson Mandela zostaje wypuszczony z więzienia akurat na czas, żeby mógł kupić pierwszą solową płytę Ryby. Opowiedzieć się nie da, trzeba zobaczyć - mam nadzieję, że Fish wrzuci to na swoją stronę albo na YouTube.
Jako intro poszedł z taśmy kawałek
Sierżanta Pieprza Beatlesów, z którego zespół przeszedł do
Circle Line (tak mi się przynajmniej wydaje - nową płytę znam na razie fragmentarycznie). Premierowe utwory były zaledwie cztery, jeżeli dobrze policzyłem. Na resztę wieczoru składały się numery z poprzednich płyt, no i oczywiście kawałki z
Clutching at Straws. Przy tym reakcja publiki była najżywsza... Przy okazji wyszedł znowu brak porządnej sali koncertowej w Bydgoszczy - Filharmonia jest akustycznie nie do pobicia, ale atmosfery koncertu rockowego nie uda się tam stworzyć, ze względu na rzędzy foteli do siedzenia. Nawet jeżeli ktoś zdecyduje się wstać, to zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że w świątyni sztuki należy siedzieć, i psują całą zabawę. :-) Inna rzecz, że trafiają się też indywidua, które bawią się na koncertach tak świetnie, że reszta świata ich nie obchodzi. Nie wiem, czy Marillion i Fish jakoś szczególnie przyciągają takich typków, ale na trasie
Marbles trafił nam się klient, na oko metr czterdzieści w kapeluszu, niestety rząd przed nami, który swoim podskakiwaniem i rykami skutecznie popsuł zabawę. Teraz, na Fishu, jakiś czubek w pinglach robił aferę, że zajęto mu miejsce (darł ryja przez co najmniej dwa kawałki supportu), a jak już ustąpiono mu miejsca, to w czasie występu Ryby usiłował rozkręcić publikę, grając solówki na
air guitar, konwersując (jednostronnie) z Fishem i krzycząc co jakiś czas „Ewrybady! Wszyscy!”. Rany Julek, nigdy więcej takich!
Na szczęście gwiazda wieczoru była w świetnej formie, ignorowała przeszkadzających i popisywała się swoim słynnym talentem gawędziarskim. Zwłaszcza historyjka o krasnalu (takie tłumaczenie słówka
dwarf podrzucił ktoś z widowni) była przednia. Dodatkową atrakcją było powtórzenie numeru sprzed 10 lat. Wtedy na rozpoczęcie koncertu (a zaczęli od
The Perception of Johnny Punter - ten kawałek jest WIELKI!) zespół wyszedł na scenę i zaczął grać intro, a Fish wlazł na widownię, tylnym wejściem, i szedł w stronę sceny przedzierając się przez publikę. W niedzielę zrobił podobnie, ale pod koniec koncertu, gdy zespół grał początek
Vigil. W którymś momencie Fish odniósł się też do trwających wyborów. Cytując niedokładnie:
Macie dzisiaj wybory? My zagramy koncert i wyjeżdżamy, a wy tu zostaniecie!. :-)
Bardzo podoba mi się to, że po raz pierwszy od długiego czasu Fish ma stabilny skład. Przekłada się to na muzykę, zarówno zarejestrowaną na płycie, jak i odgrywaną na koncertach. Słychać, że panowie pracują ze sobą od paru lat, utwory są spójne i konsekwentne w kontekście całej płyty, słucha się ich bez znużenia. Tak jak
Sunsets on Empire kocham za trzy utwory, a
Raingods with Zippos za dwa, tak
13th Star ma szansę być pierwszym albumem lubianym przeze mnie w całości, od czasów
Vigil in the Wilderness of Mirrors.
Reasumując, było świetnie. Co prawda niewykluczone, że mogło być jeszcze lepiej, bo według dobrze poinformowanych źródeł Ryba obiecał taniec w trakcie
Internal Exile, ale w pewnym momencie dało się zauważyć, że ma jakieś problemy z nogą, więc nie było ani tego kawałka, ani tańca. Padła za to obietnica powrotu za rok - trzymam za słowo! Wtedy będę już pamiętał, jak się oddzwania na pocztę głosową... :-)
Z rzeczy okołokoncertowych, które mną wstrząsnęły: w magazynowym wydaniu „Expressu Bydgoskiego” znalazła się notka o występie. Pomijam fakt, że według jej autora były zespół Fisha nazywa się „Marylion”. Notka była powtórką informacji o koncercie sprzed roku! Samo w sobie byłoby to śmieszne, ale niestety, pojawiła się tam również informacja, że koncert jest przeniesiony z Filharmonii do Astorii. Tak faktycznie było rok temu - ciekawe, ile zdezinformowanych osób czekało teraz bezskutecznie pod Astorią? Cała sprawa jest jeszcze o tyle bardziej żenująca, że w tej samej gazecie, dwie czy trzy strony wcześniej, widniała reklama koncertu, z wszelkimi prawidłowymi informacjami...
Z kolei „Gazeta Wyborcza” popełniła zaledwie maluśki błąd: według nich cała trasa nosi nazwę
Flatching at Stars... Bez komentarza. Zresztą, gdzie jest napisane, że dziennikarze muszą się znać na sprawach, o których piszą (bądź mówią)?