IDL

2007-12-10

Haddington Convention 1999, cz. 5

Zgodnie z programem konwencji, w niedzielę członkowie fanklubów mieli się spotkać z Fishem na specjalnym lunchu w Waterside Bistro - eleganckiej restauracji położonej po drugiej stronie Tyne. Ponieważ nasze fundusze były już na wyczerpaniu, postanowiliśmy poświęcić cały dzień na lenistwo. Mieliśmy nosa - Fish, mimo kłopotów z gardłem, zdecydował się jednak zagrać w końcowych meczach piłki nożnej, a ponadto czekała go próba dźwięku w Corn Exchange, dlatego też nie pojawił się w ogóle w Waterside. Tu muszę powiedzieć, że z dość dużym zaskoczeniem przyjąłem (już po powrocie do Polski) email od Ryby, w którym wokalista pisał, że właśnie z powodu przeziębienia, a ponadto słabej akustyki oraz tremy (!) koncert w kościele był, z jego punktu widzenia, nieudany. Tymczasem z pozycji widza i słuchacza nie można było temu wydarzeniu nic zarzucić. Zresztą później Fish przyznał, że reakcja publiczności po pierwszym utworze była nie tylko zaskakująca, ale również dodała całemu zespołowi pewności siebie.

Jeśli chodzi o niedzielę, już wcześniej Fish zapowiadał, że koncert elektryczny będzie specjalnym wydarzeniem. I faktycznie - choćby ze względu na samą długość, bo który wykonawca grywa dzisiaj koncerty trwające ponad dwie i pół godziny? A tyle właśnie czasu mogliśmy się delektować muzyką w Corn Exchange. Jako „rozgrzewacz” wystąpiło trio - niestety, nazwy nie zapamiętałem - grające muzykę folkową, a także utwory innych wykonawców (znakomita wersja Mr Jones Counting Crows). Potem nastąpiła około półgodzinna przerwa.

Kiedy przyglądaliśmy się przygotowaniom do występu Fisha, naszą uwagę zwrócił sprzęt gitarzysty, Johna Wesleya, a konkretnie stojący na głośniku panel do obsługi efektów gitarowych. Tego typu urządzenia na specjalnym wyświetlaczu pokazują zazwyczaj informacje na temat aktualnie używanego przesteru, jego głośności itp. Na wyświetlaczu Johna można było przeczytać następujący napis: „Wes is a really cool guy. Chicks dig him a lot.” Co można przetłumaczyć jako „Wes to naprawdę świetny facet. Dziewczyny strasznie na niego lecą”… Nie ukrywam, że dało się to zauważyć!!!

Koncert rozpoczął się mocnym wejściem - przygasły światła, z głośników popłynęły dźwięki Faith Healer. Znowu staliśmy w pierwszym rzędzie, co tym razem, przynajmniej na początku, nie było zbyt korzystne, ponieważ znajdowaliśmy się tuż przy głośniku odsłuchowym gitary. Przez pierwsze dwa utwory było to dość bolesne doświadczenie… Zespół ponownie w znakomitej formie, chociaż Elizabeth Antwi sprawiała wrażenie mocno stremowanej, albo może raczej nieobecnej duchem. Niewykluczone, że wpływ na to miała wysuszona przez nią butelka czerwonego wina. Dla wielu ludzi dość zaskakujące było również, że wokalistka, czyli osoba, która z definicji powinna bardzo dbać o głos, w trakcie dwuipółgodzinnego koncertu wypaliła co najmniej pięć papierosów. Na szczęście palenie nie ma wpływu na jakość jej śpiewu. Na razie…

W całym programie koncertu było kilka niespodzianek. Fish bardzo często łączy fragmenty kilku utworów w wiązankę, tzw. medley. Tutaj były dwa: Mr 1470/What Colour is God/Credo/The Emperor Song oraz Cliché połączone w całość z… The Perception of Johnny Punter! Podobno wody nie da się połączyć z ogniem - a jednak! Poza tą ciekawostką usłyszeliśmy jeszcze trylogię otwierającą Clutching At Straws: Hotel Hobbies, Warm Wet Circles, That Time of the Night; i jeszcze Lucky, Brother 52, Just Good Friends, Incomplete, Tumbledown oraz Goldfish and Clowns; ponadto Plague of Ghosts - w całości, z Fishem odczytującym niektóre fragmenty tekstu ze specjalnego zeszytu. Bardzo ciekawe było zakończenie tego utworu: podobnie jak w trakcie występu akustycznego dzień wcześniej, publiczność śpiewała końcowy wers z Wake-up Call, a Fish w tym czasie przedstawiał zespół, przy czym każdy z muzyków, po wywołaniu jego nazwiska kłaniał się, wyłączał swój instrument i schodził ze sceny. W pewnym momencie na scenie zostawał tylko Fish z Liz, wszyscy skandowaliśmy ten wers, po czym oni również opuszczali scenę i koncert się kończył. Tym razem jednak było inaczej - gdy muzycy znikli, tłum dalej wyśpiewywał „We can make it happen”, klaszcząc sobie do rytmu, ale w pewnym momencie zaczęliśmy przyspieszać tempo, do tego stopnia, że po chwili niemożliwe stało się wyraźne wyartykułowanie tej frazy. W tym momencie zespół wrócił na scenę. Po charakterystycznym grymasie na twarzy Fisha domyśliliśmy się, że teraz będzie coś ekstra. Nie trzymał nas długo w niepewności. „Panie i panowie” zaczął, „Teraz niespodzianka. Następny utwór nazywa się Sunsets on Empire. Na gitarze: Steve Wilson z Porcupine Tree!” Jak się później dowiedzieliśmy, mimo wcześniejszych planów Steve nie miał zagrać. Decyzję podjął już w trakcie koncertu, kiedy zobaczył, jak wspaniałą atmosferę potrafi stworzyć Fish. Dlatego też mniej więcej w połowie występu wsiadł do samochodu i pojechał do sali prób w domu Fisha, gdzie na miejscu przypomniał sobie i przećwiczył akordy… Swoją drogą, wykonanie Sunsets… było naprawdę dużym zaskoczeniem - wcześniej w swoich emailach wokalista powtarzał, że ten utwór jest dla niego zbyt osobisty, by kiedykolwiek miał go wykonać na scenie.

A tak na marginesie - kto wiedział, że dziewczyna Steve'a Wilsona jest Polką i ma na imię Małgosia?

Przed ostatnim bisem nastąpiło uroczyste wręczenie medali i pucharów za rozgrywki piłki nożnej. Drugie miejsce zajęła wspomniana już wcześniej drużyna północnej Anglii. Została ona wywołana na scenę, gdzie Fish osobiście zawiesił im na szyjach zdobyte trofea. Po czym uhonorowano drużynę zwycięską, którą okazała się być… drużyna Fisha, the Badgers!!! Wokalista zarzekał się, że ostateczne zwycięstwo było uczciwe, ale nie omieszkał dodać, że sędzia uznał im dość problematyczną bramkę zdobytą przez Elliotta Nessa - producenta Fisha. Oprócz złotych medali zespół otrzymał wspaniały puchar, przy czym zwycięzcy obiecali, że będzie to puchar przechodni. Po ceremonii wręczenia nagród uhonorowano również właściciela pubu Tyneside, dobrego przyjaciela Fisha, dzięki któremu organizacja Konwencji przebiegła bez najmniejszych problemów. Dostał on złotą (!) płytę Vigil in the Wilderness of Mirrors. Strzeliły butelki szampana, tłum wiwatował, wszyscy byli bardzo szczęśliwi i wzruszeni. W tej sytuacji ostatnim bisem mogła być tylko jedna piosenka - The Company. Refren, wyryczany przez całą publiczność, sprawił niesamowite wrażenie, tak samo zresztą, jak Fish naśladujący taniec baletnicy - udało mu się w dodatku namówić do tego większość ludzi. Na zakończenie koncertu Ryba wykonał dawno niewidziany gest - symbolicznym ruchem wyrwał sobie serce, pocałował je i rzucił w publiczność. Powiedział również, że wszystko, co się stało w Haddington, czyli wspaniała atmosfera, udane koncerty, dobra zabawa, udało się dzięki nam, fanom, że w nas Fish znajduje „The strength to carry on…” Jeszcze tylko pożegnanie, zaproszenie na koncerty w Europie i… gasną światła. Tłum powoli opuszcza salę.

Brak komentarzy: