IDL

2007-10-31

Ryba w szkle

W nawiązaniu do tekstu o koncercie Fisha, podrzucam linkę do zdjęć z tej imprezy. Linkę dostarczył jak zawsze niezawodny Maciej. :-)

Fotki są tutaj.

2007-10-26

Ahtyści strike back!

Istne szaleństwo! Mam właśnie kolejną turę tłumaczeń „artystycznych”. Generalnie nie było najgorzej, pomijając fakt, że teksty do przetłumaczenia z angielskiego na nasze, z reguły prostsze, napisało tym razem towarzystwo niemiecko-holenderskie, więc momentami była niemiecka składnia wypełniona angielskim słownictwem, zdarzało się zdanie pół niemieckie, pół angielskie, a bywało też tak, że nie mogłem zrozumieć zdania, które zdawało się być jak najbardziej OK po angielsku. Z dotychczasowych smaczków zachowam w czułej pamięci „witch” użyte zamiast „which” oraz „fotokopi” zamiast „photocopy”.

Ale to wszystko, żeby zacytować niezapomnianego męża stanu Endrju Leppera, to pikuś mały w porównaniu z tym, co dzieje się w tekstach, które mają być przetłumaczone na angielski. Są one trudne z zasady, bo język ten nie jest moim językiem ojczystym. Ale od wczoraj zastanawiam się, czy jest nim też język polski! :-) Autor tekstu o pewnej bydgoskiej artystce upodobał sobie np. słówko „uniezwyklać” i jego pochodne („uniezwyklony”). I obawiam się, że niestety stać go na więcej, zresztą pozwolę sobie zacytować całe zdanie, które zapłodniło mnie do napisania niniejszej notki:

Niełatwo dostrzec te aspekty codzienności, gdyż zwykle percypujemy ją w stanie rozproszonej uwagi.

Czyż sentencja ta nie jest genialna w swej prostocie i pięknie? Uderza zwłaszcza jakże smakowity czasownik „percypujemy”, który - i to jest chyba najgorsze - faktycznie istnieje! A to dopiero pierwsza strona z czterech... Równie urzekająca jest „strategia wariacyjnej seryjności”. Zwariacjować można!

Mam tylko nadzieję, że w okolicach trzeciego piwa tekst ten stanie się prosty, jak operacja plastyczna palca (tak pewien tłumacz pracujący dla naszej firmy przetłumaczył frazę easy as lifting a finger!)...

PS. Zanim ktoś się przyczepi: w tytule jest arystokratyczne „r”. :-)

2007-10-24

Rybka drugiej świeżości

Taki piękny, zgryźliwy tytuł sobie wymyśliłem, tak gromadziłem w myślach wszelkie złośliwości i sarkazmy, którymi skomentowałbym koncert Fisha! A tu nic z tego - i całe szczęście. :-) Ryba zaskoczył mnie totalnie, spodziewałem się słabizny, a w najlepszym razie przeciętności; na swoje usprawiedliwienie mam problemy, które już wystąpiły na tej trasie. Tymczasem koncert był na wysokim poziomie, muzycy grali rewelacyjnie (Frank Usher!) i nawet Fish tracił głos tylko momentami. ;-)

Przed jego występem zagrała toruńska kapelka Point of View. Dla mnie bez rewelacji, taka tam rąbanka na przemian z „momentami lirycznymi”, ale muszę przyznać, że po późniejszym wysłuchaniu jednego numeru w warunkach studyjnych nieco złagodziłem swoją ocenę. Na pewno nie pomógł im fakt, że nagłośnienie było ustawiane pod gwiazdę wieczoru; ich dźwięk był taki, że miałem wrażenie, jakby ktoś rzucał we mnie kartoflami. Głośność tak duża, że jak po pierwszym kawałku wokalisto-gitarzysta coś powiedział, to słowa nie zrozumiałem.

Koncert Fisha rozpoczął się prezentacją zabawnego filmiku ilustrującego 20 lat, które upłynęły od wydania Clutching at Straws po dzień dzisiejszy. Ważne wydarzenia polityczne były komentowane w taki sposób, jakby wydarzyły się przez Marillion i Fisha - np. Nelson Mandela zostaje wypuszczony z więzienia akurat na czas, żeby mógł kupić pierwszą solową płytę Ryby. Opowiedzieć się nie da, trzeba zobaczyć - mam nadzieję, że Fish wrzuci to na swoją stronę albo na YouTube.

Jako intro poszedł z taśmy kawałek Sierżanta Pieprza Beatlesów, z którego zespół przeszedł do Circle Line (tak mi się przynajmniej wydaje - nową płytę znam na razie fragmentarycznie). Premierowe utwory były zaledwie cztery, jeżeli dobrze policzyłem. Na resztę wieczoru składały się numery z poprzednich płyt, no i oczywiście kawałki z Clutching at Straws. Przy tym reakcja publiki była najżywsza... Przy okazji wyszedł znowu brak porządnej sali koncertowej w Bydgoszczy - Filharmonia jest akustycznie nie do pobicia, ale atmosfery koncertu rockowego nie uda się tam stworzyć, ze względu na rzędzy foteli do siedzenia. Nawet jeżeli ktoś zdecyduje się wstać, to zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, że w świątyni sztuki należy siedzieć, i psują całą zabawę. :-) Inna rzecz, że trafiają się też indywidua, które bawią się na koncertach tak świetnie, że reszta świata ich nie obchodzi. Nie wiem, czy Marillion i Fish jakoś szczególnie przyciągają takich typków, ale na trasie Marbles trafił nam się klient, na oko metr czterdzieści w kapeluszu, niestety rząd przed nami, który swoim podskakiwaniem i rykami skutecznie popsuł zabawę. Teraz, na Fishu, jakiś czubek w pinglach robił aferę, że zajęto mu miejsce (darł ryja przez co najmniej dwa kawałki supportu), a jak już ustąpiono mu miejsca, to w czasie występu Ryby usiłował rozkręcić publikę, grając solówki na air guitar, konwersując (jednostronnie) z Fishem i krzycząc co jakiś czas „Ewrybady! Wszyscy!”. Rany Julek, nigdy więcej takich!

Na szczęście gwiazda wieczoru była w świetnej formie, ignorowała przeszkadzających i popisywała się swoim słynnym talentem gawędziarskim. Zwłaszcza historyjka o krasnalu (takie tłumaczenie słówka dwarf podrzucił ktoś z widowni) była przednia. Dodatkową atrakcją było powtórzenie numeru sprzed 10 lat. Wtedy na rozpoczęcie koncertu (a zaczęli od The Perception of Johnny Punter - ten kawałek jest WIELKI!) zespół wyszedł na scenę i zaczął grać intro, a Fish wlazł na widownię, tylnym wejściem, i szedł w stronę sceny przedzierając się przez publikę. W niedzielę zrobił podobnie, ale pod koniec koncertu, gdy zespół grał początek Vigil. W którymś momencie Fish odniósł się też do trwających wyborów. Cytując niedokładnie: Macie dzisiaj wybory? My zagramy koncert i wyjeżdżamy, a wy tu zostaniecie!. :-)

Bardzo podoba mi się to, że po raz pierwszy od długiego czasu Fish ma stabilny skład. Przekłada się to na muzykę, zarówno zarejestrowaną na płycie, jak i odgrywaną na koncertach. Słychać, że panowie pracują ze sobą od paru lat, utwory są spójne i konsekwentne w kontekście całej płyty, słucha się ich bez znużenia. Tak jak Sunsets on Empire kocham za trzy utwory, a Raingods with Zippos za dwa, tak 13th Star ma szansę być pierwszym albumem lubianym przeze mnie w całości, od czasów Vigil in the Wilderness of Mirrors.

Reasumując, było świetnie. Co prawda niewykluczone, że mogło być jeszcze lepiej, bo według dobrze poinformowanych źródeł Ryba obiecał taniec w trakcie Internal Exile, ale w pewnym momencie dało się zauważyć, że ma jakieś problemy z nogą, więc nie było ani tego kawałka, ani tańca. Padła za to obietnica powrotu za rok - trzymam za słowo! Wtedy będę już pamiętał, jak się oddzwania na pocztę głosową... :-)

Z rzeczy okołokoncertowych, które mną wstrząsnęły: w magazynowym wydaniu „Expressu Bydgoskiego” znalazła się notka o występie. Pomijam fakt, że według jej autora były zespół Fisha nazywa się „Marylion”. Notka była powtórką informacji o koncercie sprzed roku! Samo w sobie byłoby to śmieszne, ale niestety, pojawiła się tam również informacja, że koncert jest przeniesiony z Filharmonii do Astorii. Tak faktycznie było rok temu - ciekawe, ile zdezinformowanych osób czekało teraz bezskutecznie pod Astorią? Cała sprawa jest jeszcze o tyle bardziej żenująca, że w tej samej gazecie, dwie czy trzy strony wcześniej, widniała reklama koncertu, z wszelkimi prawidłowymi informacjami...

Z kolei „Gazeta Wyborcza” popełniła zaledwie maluśki błąd: według nich cała trasa nosi nazwę Flatching at Stars... Bez komentarza. Zresztą, gdzie jest napisane, że dziennikarze muszą się znać na sprawach, o których piszą (bądź mówią)?

2007-10-13

Ta wyborcza niedziela

Kurna, przecież już pisałem, że miało nie być o polityce!!! :-)

Na blogu Daniela Passenta, przy okazji wpisu omawiającego debatę Tusk­­-Kaczyński, jedna z osób komentujących stwierdziła, że miała zamiar głosować na LiD, ale po tym, jak zaprezentował się „Donek”, chyba jednak zagłosuje na PO.

Dla mnie generalnie niezrozumiałe jest zmienianie preferencji wyborczych pod wpływem debaty dwóch polityków, nawet nie wiadomo jak udanej. Ślinimy się nad inteligencją, sprytem i prezencją gaworzących ze sobą liderów partyjnych, zapominając, że o tym, co stanie się w Bydgoszczy, Radomiu, Drawsku Pomorskim, Wałbrzychu, tak naprawdę decydować będzie nie Donald Tusk, Jarosław Kaczyński czy Wojciech Olejniczak, ale ludzie, którzy będą reprezentować konkretnie te miejsca. Czyli bardzo często pan Zenek, którego na posła rekomendowała pani Renatka, która kiedyś na konwencji została pocałowana w rękę przez lidera partii, więc rozdaje karty w mieście... Patrzmy na konkretnych ludzi, nie na partie i reklamujących je liderów. Mimo, że od lat jestem wyborcą lewicy (od SdRP przez SDL po - prawdopodobnie - LiD), w tym roku najchętniej zagłosowałbym na kandydata PO i kandydata PSL. Nie dlatego, że należą akurat do tych dwóch partii, albo że przekonała mnie jakakolwiek debata lub wypowiedź ich liderów, ale dlatego, że wiem, jacy to są ludzie i co chcą zrobić dla mojego miasta. Ale przy naszej obecnej ordynacji i tak pewnie zagłosuję na LiD (na szczęście obstawiany przeze mnie kandydat tego ugrupowania ma zasługi dla regionu i dla kraju), bo nie chcę przyczynić się do zwycięstwa PO, która jest co najwyżej PiSem bis (ktoś jeszcze pamięta rzucane dwa lata temu w każdym wywiadzie dusery o „naszych przyjaciołach z PiS?”), a PSL jako partia jest dla mnie idealnym przykładem kręcącej się na wietrze chorągiewki...

2007-10-09

Uśmiechnij się!

Coś nie mogę ostatnio pozbierać myśli...

I hurt myself today
To see if I still feel
I focus on the pain
The only thing that's real
The needle tears a hole
The old familiar sting
Try to kill it all away
But I remember everything

What have I become?
My sweetest friend
Everyone I know
Goes away in the end
And you could have it all
My empire of dirt
I will let you down
I will make you hurt

I wear this crown of thorns
Upon my liar's chair
Full of broken thoughts
I cannot repair
Beneath the stains of time
The feelings disappear
You are someone else
I am still right here

What have I become?
My sweetest friend
Everyone I know
Goes away in the end
And you could have it all
My empire of dirt
I will let you down
I will make you hurt

If I could start again
A million miles away
I would keep myself
I would find a way

Chyba dopada mnie KWŚ... :-/

2007-10-03

Qui in gladio occiderit...

Wszystkie media donoszą, że w Bagdadzie dokonano ataku na polski konwój. Zginął oficer BOR, ranny został ambasador. Już od dawna komentatorzy zapowiadali, że prędzej czy później ostrze terroryzmu zwróci się przeciwko nam (oczywiście, ataki zdarzały się już wcześniej, ale to pierwszy tak poważny). Obym był złym prorokiem, ale czyżby to był początek?

A brniemy jeszcze głębiej - już wysłanie naszych wojsk do Iraku było nieprzemyślane i niepotrzebne, natomiast misja w Afganistanie to gorzej niż zbrodnia - to błąd.

2007-10-02

When I say "Stop", continue

Mówią, że pisanie o muzyce to jak tańczenie o malarstwie, ale podejmę to ryzyko...

Przez półtora tygodnia muzyka King Crimson przeżuła mnie, wyssała i wypluła na podłogę. Miałem na nią jazdę od kilku ładnych dni, kiedy to znienacka wzięło mnie na THRAKA, konkretnie na wstęp do VROOOM, na DinosaurSex Sleep Eat Drink Dream. Ogólnie potrzebowałem jakichś ostro połamanych brzmień, stąd crimsonową wódkę zapijałem nineinchnailowską popitką. ;-) Jednak Gwoździe szybko poszły w odstawkę (z pewnością nie na długo), a zaczął rządzić Król.

Większość ludzi interesujących się w ogóle muzyką poznała lub kojarzy ten zespół dzięki pierwszej płycie. Jeśli ktoś na niej poprzestał, traci ogrom genialnej muzyki. Gdybym miał ją opisać jednym słowem, powiedziałbym „kontrolowane szaleństwo”. Zaraz, to dwa słowa... Dobra, do opisania muzyki King Crimson użyłbym dwóch słów: „kontrolowane, zimne szaleństwo”. To trzy... OK, zacznę jeszcze raz.

Na drodze do mojego uzależnienia się od muzyki KC istotne są trzy momenty: szaleńcza, totalnie popieprzona linia basu Grega Lake'a w instrumentalnej części 21st Century Schizoid Man; stopniowo narastająca, z pozoru monotonna, maniakalna rozmowa gitary, basu i perkusji w drugiej części Starless z genialnej płyty Red; wreszcie chłodne, wykalkulowane, beznamiętne intro do Elephant Talk.

Pomiędzy nimi rozpościera się otchłań niesamowitych dźwięków, niezwykłych harmonii, dziwacznych rytmów rozplanowanych z nieprawdopodobną precyzją i maestrią. Ktoś kiedyś powiedział o Robercie Frippie, że to facet, który wstaje o szóstej rano, zjada śniadanie, po czym do obiadu ćwiczy sześćdziesiątki czwórki na gitarze. :-) Myślę, że podobną opinię można by wyrazić o pozostałych muzykach uczestniczących w projekcie znanym pod nazwą King Crimson.

Przy czym to nie jest tak, jak w przypadku bardzo przeze mnie nielubianej trójcy gitarzystów-onanistów (Satriani, Vai, Malmsteen), że panowie wtłaczają w trzyminutowy kawałek brazylion nut, bo mogą. Tutaj dźwięki są poukładane i posplatane jak misterna sieć, którą zarzuca się na nieświadomą niczego ofiarę, chcąc doprowadzić ją do szaleństwa. ;-) Ale nie jest to natłok, nawałnica, która przytłacza i pożera natychmiast, nie! To powolna trucizna, która nie musi zadziałać za pierwszym razem, tylko sączy się powoli, delikatnie, skutecznie...

No i chłód, o którym wspomniałem wcześniej. Być może to tylko moje odczucie, może po prostu łaknę chłodu i odnajduję go, gdzie się da. W muzyce King Crimson (podobnie zresztą jak w trzaskach Nine Inch Nails) panuje zimno absolutne, nieważne, czy jest to totalna szajba Pictures of A City, zwiewna subtelność Cadence and Cascade  czy matematyczna precyzja Discipline.

Po raz kolejny ten chłód zmroził mnie, kiedy kilka dni temu jechałem autobusem do domu. W słuchawkach leciało The Sheltering Sky z mojej drugiej ulubionej płyty KC - Discipline. Patrzyłem na budynki, samochody, ludzi, myśląc sobie (jakże banalnie), że to wszystko zniknie, zginie, przeminie, rozpadnie się, przestanie być. I... gówno mnie to obchodziło. Całkowite zimno. Polecam!

Because we don't know when we will die, we get to think of life as an inexhaustible well. Yet everything happens only a certain number of times, and a very small number really.

Stop.