IDL

2012-02-13

Trauma Medicinalis

Nie pomoże żadna reforma zdrowia, najwymyślniejsze rozwiązania elektroniczne, karty czipowe, zmiany ubezpieczeń ani żadne inne rozwiązania, jeśli nie zmieni się rzecz podstawowa — mentalność. A mentalność pozostaje niestety ta sama: nie męczmy się, kto inny to zrobi, nie ułatwiajmy nikomu, nie pomagajmy, nie informujmy, jak nie musimy, to nie róbmy. Jak ktoś się przyczepi, obraźmy się.

Piszę o kolejnych — nieprzyjemnych niestety — starciach z publiczną służbą zdrowia. Coś, co zapowiadało się na bezproblemowy, kilkudniowy pobyt w klinice alergologicznej w celu zaleczenia podrażnionej skóry, zmienia się w niemal już tygodniową drogę przez mękę wynikającą z zarażenia wirusem, a co za tym idzie, wymiotami, biegunką, gorączką, masą niepotrzebnych cierpień.

Z tym wszystkim byłbym w stanie jakoś się jeszcze pogodzić — tam, gdzie przebywają chorzy, wirusy, zarazki, bakterie latają nisko i gęsto, nie wiadomo, kiedy i na kogo trafi. Ale jeśli wiadomo, że zagrożenie epidemiologiczne rośnie, to logiczną rzeczą wydawałoby się ostrzeżenie i wypuszczenie tych, którzy nie sieją choróbskami, choćby po to, by oszczędzić im niebezpieczeństwa podłapania jakiegoś świństwa. Niestety, przegapiono tę okazję. Przez pierwsze dwa dni na oddział wchodził praktycznie kto chciał. Dopiero trzeciego dnia na drzwiach zawisła wiadomość „Odwiedziny wstrzymane”.

Ale nie tylko z tym był problem. Już na samym początku powstała nierozwiązywalna kwestia, kto powinien wystawić zwolnienie lekarskie. Osoba kierująca do kliniki oznajmiła, że zrobi to lekarz pacjenta; lekarz pacjenta stwierdził, że jest to obowiązek oddziału przyjmującego pacjenta. Brak jasnych reguł i rozwiązań kończy się jak? Zwolnienie załatwiane jest po znajomości. Żeby było śmieszniej, lekarz na izbie przyjęć z lekkim zażenowaniem stwierdza, że „w tym szpitalu na niektórych oddziałach zwolnienie otrzymacie państwo bez problemu, ale akurat na alergologicznym nie ma na co liczyć”.

Gdyby chcieć zapytać o przyczyny takiej sytuacji, prawdopodobnie nikt nie potrafiłby znaleźć logicznej odpowiedzi. Jest tak, jak jest, bo takie ktoś ma widzimisię. Nikt nie wie, jakie są reguły i zasady, zamiast procedur i przepisów wszyscy kierują się swoimi wyobrażeniami i humorem danego dnia.

Nie będę już nawet wspominał o maratonie przyjmowania na oddział. Najpierw trzy godziny oczekiwania w pięcioosobowej kolejce na izbie przyjęć, potem jazda na oddział i tam czarna dziura — pobyt w pokoju „przejściowym”, w trakcie którego nie dzieje się nic. Przez kolejne trzy godziny pielęgniarki snują się po korytarzach, od czasu do czasu przemknie jakaś lekarka... Banalne pobieranie krwi to trzy bolesne próby wkłuwania się okraszone suchym komentarzem „Coś krew nie chce lecieć”.

Do tego wszystkiego brak ogarnięcia całości. Pacjentowi, o którym nie wiadomo jeszcze, na co jest uczulony i czy przypadkiem nie jest to białko, podaje się do jedzenia chleb z masłem. Pielęgniarki kłócą się, która ma iść zakładać wenflon, bo pacjent jest histeryzujący, więc ani jedna, ani druga nie ma ochoty go obsługiwać. W kwestii tego, co podać do jedzenia, pielęgniarka sugeruje konsultację z lekarką, ta zaś odsyła do pielęgniarki. Na cały, spory oddział (całe piętro) jest jedna klamka pozwalająca otworzyć okna i przewietrzyć przegrzane i przesuszone pomieszczenia.

No i clou całości — zamiast spędzić 3-4 dni na zaleczaniu problemów skórnych i ich przyczyny, tracimy niemal tydzień na walkę z rotawirusem. Potem prawie następny tydzień na walkę z rotawirusem u członka rodziny, który dostał rykoszetem. Bilans to 14 dni wyciętych z życiorysu, straconych bez sensu i bez powodu, okupionych nerwami i fizycznym cierpieniem, jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało. I praktycznie jesteśmy w punkcie wyjścia.

Tę opowieść mógłbym wzbogacać o kolejne szczegóły ilustrujące mizerię — no właśnie, czego? Przecież nie systemu — system jest, jaki jest, stworzyli go ludzie, obsługują go inni ludzie, cierpią przez niego jeszcze inni ludzie (a może nawet i jedni i drudzy: ci, co obsługują i ci, co korzystają). Najgorsze, że pewnie wszędzie tak jest, nie tylko w służbie zdrowia, ale w wielu innych publicznych dziedzinach. Dopóki nie zmienimy swojego myślenia i podejścia, będzie tak smutno bardzo długo...

2012-02-06

Mróz

Wreszcie zima w pełnej krasie, taka, jaką uwielbiam - mróz, śnieg, w dzień piękne słońce. Jak na razie muszę się tym napawać sam. W pustym mieszkaniu temperatura nie przekracza 17 stopni powyżej zera — nie gotuje się, nikt nie chodzi, nie biega, nie hałasuje. Godzina z żelazkiem podnosi temperaturę o pół stopnia. Ciepły prysznic wieczorem pozwala wejść pod kołdrę bez dreszczy i zachować w miarę przyjemną temperaturę w pościeli do pobudki o 6 rano.

Jakieś pół godziny później nadal panują ciemności, niebo jest śliwkowo-ceglaste na wschodzie, śnieg skrzypi pod butami i cholernie żal mi wszystkich maluchów, którym nieludzki system edukacyjny każe o tej ponurej porze dreptać do szkoły. Wzrok wbity w ziemię, kaptur naciągnięty na czapkę, w głowie pewnie jeszcze sny z mijającej nocy, które za chwilę brutalnie wygoni rozgrzewka na wuefie albo poranna modlitwa na religii.

Na szczęście nie trzeba odśnieżać samochodu ani skrobać szyb — o 7:45 wystarczy wbić się do lodówki kabiny, włączyć mroźny nawiew na twarz, by nie parowała przednia szyba, i można ruszać. Samochód odpala bez problemu i gaśnie natychmiast po ruszeniu. Przez ułamki sekund paraliżuje mnie wizja powolnego zamarzania w metalowej puszce, zanim uświadamiam sobie, że tkwię na środku pełnego samochodów i ludzi parkingu. Po kolejnej sekundzie silnik katowany świdrem kluczyka zaskakuje. Wnętrze nagrzewa się gdzieś w okolicach Bartodziejów, więc po dojechaniu na miejsce trzeba wysiąść z ciepłej kabiny na szczypiąc-gryzący mróz. Huśtawka temperatur. Nad horyzontem unosi się pomarańcza słońca i pali w oczy.

Lubię zimę. :-)