IDL

2012-04-26

Znienacka Leon

W Bydgoszczy trwa Rok Leona Wyczółkowskiego, o czym pewnie niewiele osób wie, sądząc po publikowanych materiałach internetowych. Na Facebooku istnieje oficjalna strona tego wydarzenia, którą „lubi” oszałamiająca liczba 65 osób (wzrost w porównaniu do zeszłego tygodnia — 4 osoby!), do tego dochodzi oficjalna strona samodzielna, pod koniec kwietnia radośnie obwieszczająca przypadkowo trafiającym na nią osobom, że jest stroną tymczasową, a do tego „muzeum pracuje nad wortalem internetowym, który będzie najszerszym w Internecie zbiorem dzieł artysty oraz kompendium wiedzy o nim”. Jak to mówią, pażywiom — uwidim, mam jednak bolesne przekonanie, że obie strony dojadą do końca roku (czy może raczej Roku) bez większych zmian. Tę żałosną mizerię dostrzegają nie tylko tacy malkontenci, jak ja — z troską pochyliła się nad nią również bydgoska Gazeta Wyborcza, co dało bodziec oficjalnemu przedstawicielstwu władz miasta na Facebooku do dania odporu i ogłoszenia, że w związku z Rokiem w mieście dzieje się tyle, że och ach i całe 180 tysięcy złotych na to wydaliśmy. No pewnie wydaliśmy — w końcu takie imprezy, jak przegonienie pięciu osób po Starym Rynku i okolicach nie może być tanie, już choćby sama ochrona przed tłumami rozentuzjazmowanych bydgoszczan musi kosztować. Na szczęście, aby nie narażać rodziny Leona na styczność ze zbyt wielkim tłumem, wspomniany spacerek (jak zresztą inne imprezy okolicznościowe organizowane 24 kwietnia) odbył się w przyjemnych godzinach wczesnopopołudniowych, gdy większość konsumującej kulturę tłuszczy zarabia na chleb z masłem.

Ale ironia na bok! Wierzę relacjom prasowym, że organizowane są specjalne lekcje w szkołach, poświęcone postaci malarza, że tworzone są programy edukacyjne i inne tego typu przedsięwzięcia. Tylko że takie akcje powinny być normą w naszym mieście, które wielkich artystów zbyt wielu nie miało i nie ma — dobrze byłoby więc, gdyby na co dzień hołubiło i doceniało tych nielicznych, którzy są. Natomiast wielkie wydarzenia, takie jak właśnie Rok Wyczółkowskiego, powinny być naprawdę DONIOSŁE, dobrze zaplanowane i przygotowane, a nie odwalane na ostatnią chwilę, albo i po niej. Mam wrażenie, poparte zresztą uroczą wymianą czułości na Fejsie, że w tym przypadku całość jest zorganizowana na zasadzie „rąsia, buzia, klapa, goździk”, fundusze przepłynęły z jednego konta na drugie, kolejna fantastyczna „impreza dla bydgoszczan" może zostać odfajkowana w grafiku, budżecie i CV. W mieście praktycznie nie ma żadnego śladu obchodzonego święta, a jak już wspomniałem wyżej, wydarzenia je propagujące odbywają się w godzinach roboczych dla większości mieszkańców. Chociażby 24 kwietnia: poza spacerem z Leonem jeszcze bezpłatne zwiedzanie wystawy, żywy obraz na Wyspie Młyńskiej, zdjęcie z artystą — te wszystkie atrakcje zaczynały się o 10 rano, a kończyły najpóźniej o 17... Do kogo były skierowane, poza emerytami i wagarowiczami?

To wszystko wpisuje się w stary niestety problem braku jakiejkolwiek wizji dla Bydgoszczy. Przykłady można by przytaczać bez końca, choćby wykłady historyczne organizowane między godz. 13 a 15, konsultacje społeczne dotyczące ważnych dla miasta spraw prowadzone w godzinach porannych... Urzędnicy, jak to urzędnicy, odwalają po prostu swoją robotę od 9 do 17, po czym wracają do domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Mam cichą nadzieję, że coś w tej kwestii zmieni działające od niedawna Miejskie Centrum Kultury, na razie dzieje się tam dużo i różnorodnie. Tymczasem jednak jest mizernie...

2012-04-16

Rozmowa z tobą jest dla nas niezwykle ważna...

Taka historia się ostatnio przydarzyła. Brat narzekał na problemy z logowaniem do Skype, więc postanowił zresetować hasło. Okazało się jednak, że nie może tego zrobić, bo adres mailowy, na jaki było rejestrowane konto Skype, już nie istnieje. Mógłby oczywiście założyć nowe konto, ale zależało mu na bazie kontaktów. Spytał mnie więc, czy w jego imieniu nie załatwiłbym sprawy na czacie pomocy technicznej w języku angielskim. Jasna sprawa.

Konsultant Skype połączył się dość szybko. Po wymianie standardowych grzeczności i wyjaśnieniu, na czym polega problem stwierdził, że musi mi zadać parę pytań, by zweryfikować moją tożsamość i zresetować adres e-mail. Poprosiłem brata, żeby był pod ręką (tzn. na Facebooku), powiedziałem konsultantowi, że jestem gotowy. Pierwsze pytanie: nazwa użytkownika Skype. Luzik. Drugie pytanie: adres e-mail, na jaki zarejestrowano konto Skype. Łatwizna. Trzecie pytanie: miesiąc i rok instalacji programu. ŻE CO?!

Szybka zmiana okna, pytanie do braciszka: kiedy instalowałeś Skype? ŻE CO?! Po naradzie stwierdzamy, że podamy 2007. Odpowiedź okazuje się poprawna, ale konsultant naciska, żeby podać przybliżony miesiąc. Pytam (retorycznie), czy ktokolwiek naprawdę zapamiętuje takie informacje? Ustalamy z bratem, że strzelimy we wrzesień. Konsultant stwierdza, że odpowiedź jest nieprawidłowa. „I co teraz?”, pytam. „Bez tej informacji nie mogę zweryfikować twojego konta”. „Więc mam zgadywać?”. „Nie, podaj po prostu przybliżony miesiąc instalacji”. Powrót do brata, stwierdzamy, że zacznę od stycznia i zobaczymy, któremu z nas — mnie czy konsultantowi — znudzi się szybciej.

Przeskok do okna z konsultantem, palce na chwilę niepewnie zawisają nad klawiaturą, ale w końcu wbijają „January”. Głęboki oddech, moment, przez który nic się nie dzieje i... na ekranie wyskakuje „Daj mi dwie-trzy minuty, żebym mógł zresetować twój adres”. ŻE CO?!?! Już? Chwilę później problem był rozwiązany... :-)

Nie wiem, ile osób pamięta takie szczegóły, jak data instalacji programu – nie sądzę, by było ich zbyt wiele. Nie wiem też, jak wobec tego sprawdza się taka forma zabezpieczenia. Sądzę, że marnie, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, żebym już za drugim razem trafił poprawnie (w Lotto jakoś mi tak nie idzie). Dobrze w każdym razie, że udało się sprawę załatwić, no i mieliśmy przy okazji niezły ubaw... A brat ma już teraz nawet zanotowaną dokładną godzinę kontaktu z konsultantem, tak na wszelki wypadek. :-)

2012-02-13

Trauma Medicinalis

Nie pomoże żadna reforma zdrowia, najwymyślniejsze rozwiązania elektroniczne, karty czipowe, zmiany ubezpieczeń ani żadne inne rozwiązania, jeśli nie zmieni się rzecz podstawowa — mentalność. A mentalność pozostaje niestety ta sama: nie męczmy się, kto inny to zrobi, nie ułatwiajmy nikomu, nie pomagajmy, nie informujmy, jak nie musimy, to nie róbmy. Jak ktoś się przyczepi, obraźmy się.

Piszę o kolejnych — nieprzyjemnych niestety — starciach z publiczną służbą zdrowia. Coś, co zapowiadało się na bezproblemowy, kilkudniowy pobyt w klinice alergologicznej w celu zaleczenia podrażnionej skóry, zmienia się w niemal już tygodniową drogę przez mękę wynikającą z zarażenia wirusem, a co za tym idzie, wymiotami, biegunką, gorączką, masą niepotrzebnych cierpień.

Z tym wszystkim byłbym w stanie jakoś się jeszcze pogodzić — tam, gdzie przebywają chorzy, wirusy, zarazki, bakterie latają nisko i gęsto, nie wiadomo, kiedy i na kogo trafi. Ale jeśli wiadomo, że zagrożenie epidemiologiczne rośnie, to logiczną rzeczą wydawałoby się ostrzeżenie i wypuszczenie tych, którzy nie sieją choróbskami, choćby po to, by oszczędzić im niebezpieczeństwa podłapania jakiegoś świństwa. Niestety, przegapiono tę okazję. Przez pierwsze dwa dni na oddział wchodził praktycznie kto chciał. Dopiero trzeciego dnia na drzwiach zawisła wiadomość „Odwiedziny wstrzymane”.

Ale nie tylko z tym był problem. Już na samym początku powstała nierozwiązywalna kwestia, kto powinien wystawić zwolnienie lekarskie. Osoba kierująca do kliniki oznajmiła, że zrobi to lekarz pacjenta; lekarz pacjenta stwierdził, że jest to obowiązek oddziału przyjmującego pacjenta. Brak jasnych reguł i rozwiązań kończy się jak? Zwolnienie załatwiane jest po znajomości. Żeby było śmieszniej, lekarz na izbie przyjęć z lekkim zażenowaniem stwierdza, że „w tym szpitalu na niektórych oddziałach zwolnienie otrzymacie państwo bez problemu, ale akurat na alergologicznym nie ma na co liczyć”.

Gdyby chcieć zapytać o przyczyny takiej sytuacji, prawdopodobnie nikt nie potrafiłby znaleźć logicznej odpowiedzi. Jest tak, jak jest, bo takie ktoś ma widzimisię. Nikt nie wie, jakie są reguły i zasady, zamiast procedur i przepisów wszyscy kierują się swoimi wyobrażeniami i humorem danego dnia.

Nie będę już nawet wspominał o maratonie przyjmowania na oddział. Najpierw trzy godziny oczekiwania w pięcioosobowej kolejce na izbie przyjęć, potem jazda na oddział i tam czarna dziura — pobyt w pokoju „przejściowym”, w trakcie którego nie dzieje się nic. Przez kolejne trzy godziny pielęgniarki snują się po korytarzach, od czasu do czasu przemknie jakaś lekarka... Banalne pobieranie krwi to trzy bolesne próby wkłuwania się okraszone suchym komentarzem „Coś krew nie chce lecieć”.

Do tego wszystkiego brak ogarnięcia całości. Pacjentowi, o którym nie wiadomo jeszcze, na co jest uczulony i czy przypadkiem nie jest to białko, podaje się do jedzenia chleb z masłem. Pielęgniarki kłócą się, która ma iść zakładać wenflon, bo pacjent jest histeryzujący, więc ani jedna, ani druga nie ma ochoty go obsługiwać. W kwestii tego, co podać do jedzenia, pielęgniarka sugeruje konsultację z lekarką, ta zaś odsyła do pielęgniarki. Na cały, spory oddział (całe piętro) jest jedna klamka pozwalająca otworzyć okna i przewietrzyć przegrzane i przesuszone pomieszczenia.

No i clou całości — zamiast spędzić 3-4 dni na zaleczaniu problemów skórnych i ich przyczyny, tracimy niemal tydzień na walkę z rotawirusem. Potem prawie następny tydzień na walkę z rotawirusem u członka rodziny, który dostał rykoszetem. Bilans to 14 dni wyciętych z życiorysu, straconych bez sensu i bez powodu, okupionych nerwami i fizycznym cierpieniem, jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało. I praktycznie jesteśmy w punkcie wyjścia.

Tę opowieść mógłbym wzbogacać o kolejne szczegóły ilustrujące mizerię — no właśnie, czego? Przecież nie systemu — system jest, jaki jest, stworzyli go ludzie, obsługują go inni ludzie, cierpią przez niego jeszcze inni ludzie (a może nawet i jedni i drudzy: ci, co obsługują i ci, co korzystają). Najgorsze, że pewnie wszędzie tak jest, nie tylko w służbie zdrowia, ale w wielu innych publicznych dziedzinach. Dopóki nie zmienimy swojego myślenia i podejścia, będzie tak smutno bardzo długo...

2012-02-06

Mróz

Wreszcie zima w pełnej krasie, taka, jaką uwielbiam - mróz, śnieg, w dzień piękne słońce. Jak na razie muszę się tym napawać sam. W pustym mieszkaniu temperatura nie przekracza 17 stopni powyżej zera — nie gotuje się, nikt nie chodzi, nie biega, nie hałasuje. Godzina z żelazkiem podnosi temperaturę o pół stopnia. Ciepły prysznic wieczorem pozwala wejść pod kołdrę bez dreszczy i zachować w miarę przyjemną temperaturę w pościeli do pobudki o 6 rano.

Jakieś pół godziny później nadal panują ciemności, niebo jest śliwkowo-ceglaste na wschodzie, śnieg skrzypi pod butami i cholernie żal mi wszystkich maluchów, którym nieludzki system edukacyjny każe o tej ponurej porze dreptać do szkoły. Wzrok wbity w ziemię, kaptur naciągnięty na czapkę, w głowie pewnie jeszcze sny z mijającej nocy, które za chwilę brutalnie wygoni rozgrzewka na wuefie albo poranna modlitwa na religii.

Na szczęście nie trzeba odśnieżać samochodu ani skrobać szyb — o 7:45 wystarczy wbić się do lodówki kabiny, włączyć mroźny nawiew na twarz, by nie parowała przednia szyba, i można ruszać. Samochód odpala bez problemu i gaśnie natychmiast po ruszeniu. Przez ułamki sekund paraliżuje mnie wizja powolnego zamarzania w metalowej puszce, zanim uświadamiam sobie, że tkwię na środku pełnego samochodów i ludzi parkingu. Po kolejnej sekundzie silnik katowany świdrem kluczyka zaskakuje. Wnętrze nagrzewa się gdzieś w okolicach Bartodziejów, więc po dojechaniu na miejsce trzeba wysiąść z ciepłej kabiny na szczypiąc-gryzący mróz. Huśtawka temperatur. Nad horyzontem unosi się pomarańcza słońca i pali w oczy.

Lubię zimę. :-)

2012-01-31

Cud niepamięci

Jak mówi ludowa mądrość, jak się nie obrócisz, dupa zawsze z tyłu. Mając to na uwadze, nic nie zmieni faktu, że 67 lat temu Bydgoszcz — tak jak wiele innych miejsc na świecie — została wyzwolona między innymi przez Armię Radziecką. Sowietów, Ruskich, kacapów, moskali, azjatycką dzicz — jak zwał, tak zwał, ale fakt pozostaje faktem. Towarzyszyli im rzecz jasna żołnierze polscy, to kolejny fakt. Notabene, byli oni wyszkoleni, wyposażeni w sprzęt i częstokroć dowodzeni przez Armię Czerwoną. Tymczasem większość oficjalnych mediów — w tym władze Bydgoszczy — na głowie staje, byle tylko uniknąć przymiotnika „radziecki” oraz jakiejkolwiek wzmianki o tych tysiącach ludzi, którzy walczyli na naszych ziemiach. Prowadzi to do takich absurdów, że z podlinkowanego w poprzednim zdaniu artykułu ktoś mniej lotny mógłby wywnioskować, że Bydgoszcz wyzwolili „żołnierze polscy i nieznani Polacy”. Oczywiście, żołnierze Armii Radzieckiej wyrządzili na wyzwalanych terenach wiele krzywd, niegodziwości i zbrodni. Na początku wojny zajęli zbrojnie znaczne obszary Polski. Niemniej faktu późniejszego wyzwolenia nadal to nie zmienia — tak samo, jak przemilczanie.

2012-01-10

Wpis organizacyjny nr 1

Do szanownych komentatorów mojego bloga mam trzy drobne prośby/uwagi:
  1. Warto się orientować, jakiej płci jest osoba, której blog komentujecie.
  2. Jeśli w opisie swojego bloga wyrażacie aspiracje do bycia pisarzem, warto na początek zaopatrzyć się w słownik ortograficzny („kredki” zdecydowanie przez „d”).
  3. Jeżeli komentarz do mojego wpisu ma się ograniczyć do hasła „super blogasek, wbijaj do mnie na adres...” to oszczędźcie sobie (i mnie) zachodu – takie wpisy będę usuwał, zajrzeć do was raczej też nie zajrzę.
Poza tym masę serdeczności wam przesyłam w nowym roku. :-)

2012-01-09

I jeszcze raz od nowa

Postanowienia noworoczne to temat nudny i ograny. Wszyscy je mają, mało kto ich dotrzymuje. Ja miewam je czasami, nie dotrzymuję praktycznie nigdy. :-) Podejrzewam, że w tym roku nie będzie inaczej — raczej nie zacznę uprawiać joggingu, na ściankę do wspinaczki wybiorę się może raz (bo potem najprawdopodobniej ręka się na mnie obrazi), nie napiszę zbyt wiele. W tej ostatniej kwestii mam tylko nadzieję, że uda mi się podwoić liczbę wpisów w stosunku do minionego roku, co nie powinno być szczególnie trudne. :-)

Przełom zeszłego i bieżącego roku był dziwny, ponieważ w ogóle go nie odczuwałem. Częściowo wpłynęła na to pogoda — mało ciekawe połączenie jesieni z wiosną, dobijające psychicznie i fizycznie. Zazwyczaj bywało tak, że w okolicach świąt Bożego Narodzenia wpadałem w apokaliptyczny nastrój przełomu, końca i początku, który umiejętnie podsycałem soundtrackiem z „Blade Runnera” i wpatrywaniem się w płatki śniegu (lub krople deszczu) błyskające w świetle lamp ulicznych. Tym razem nic z tych klimatów (nie tylko z powodu pogody), nawet liczne pokazy ogni sztucznych nad Bydgoszczą, które podziwialiśmy rodzinnie z krańców miasta, nie zrobiły na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia. Czas, który w skali mikro mam podzielony na odcinki i odcineczki, w skali makro stał się rwącym, jednolitym nurtem...