IDL

2007-07-30

Haddington Convention 1999, cz. 1

Zgodnie z zapowiedzią, zaczynam po kawałku wrzucać tekst, który napisałem po zjeździe fanów Fisha w szkockim Haddington. Tekst ukazał się w nieistniejącym już magazynie internetowym „Stan Świadomości”, ilustrowały go zdjęcia Ziutasa. Jeżeli w końcu uda nam się je zeskanować, nie omieszkam ich pokazać.

Po ośmiu latach mój punkt widzenia na różne sprawy tu opisane uległ oczywiście zmianie, wiele zmian zaszło też w obozach Marillion i Fisha. Ponowna lektura tego tekstu nie obyła się bez przysłowiowej łezki w oku. 1999 - to był piękny rok!

Przyjemnej lektury!

_______________________________________________

W dzisiejszym tzw. przemyśle rozrywkowym, rządzącym się zimną kalkulacją finansową i bezlitosnymi regułami list przebojów, przyjacielski stosunek do przeciętnego słuchacza nie stanowi raczej niezbędnego składnika wizerunku artysty. Oczywiście, wytwórnie płytowe oferują masę gadżetów mających w zamyśle związać fanów z ulubionym wykonawcą, ale chodzi tu raczej o przywiązanie finansowe niż rzeczywiste, emocjonalne zaangażowanie się w twórczość gwiazdy. Od czasu do czasu organizowane są zloty czy specjalne koncerty dla członków fanklubów, lecz bezpośrednie spotkania muzyków z ich wielbicielami stanowią prawdziwą rzadkość. O ile nietrudno zrozumieć niechęć supergwiazd do kontaktów z tłumem, w którym nietrudno o rozmaitych maniaków i szaleńców, to jednak większość artystów wydaje się wychodzić z założenia, że fanom powinny wystarczyć nagrywane przez nich płyty i organizowane koncerty.

Na tym tle pozytywnie wyróżniają się, między innymi, muzycy Marillion - w tym roku kolejny, czterodniowy zjazd fanów w Oxfordzie - oraz były wokalista tego zespołu, Fish. Przy czym ich działalność nie ogranicza się jedynie do organizowania koncertów i spotkań z wielbicielami - artyści są bardzo aktywni w Internecie (zwłaszcza Fish, listy od niego pojawiają się w grupie dyskusyjnej Freaks niemal co tydzień), skąd można uzyskać najświeższe informacje o nich, a także na bieżąco śledzić postępy pracy nad nowymi albumami. Niewielkie zainteresowanie koncernów płytowych i stacji radiowych, skoncentrowanych raczej na hurtowej sprzedaży lekkostrawnej papki muzycznej, powoduje, że płyty tych wykonawców sprzedają się z roku na rok w coraz mniejszych ilościach; nie należy się zatem dziwić, iż Sieć stanowi dla nich najważniejsze w tej chwili miejsce kontaktu z fanami oraz promocji i sprzedaży muzyki. Podczas spotkania ze swoimi wielbicielami w Haddington w Szkocji Fish powiedział wprost, że podczas dystrybucji jego następnej płyty bardzo duży nacisk zostanie położony na Internet.

Zresztą właśnie spotkanie w Haddington było znakomitym przykładem wykorzystania Sieci do celów organizacyjnych. Wiele osób (również piszący te słowa) dowiedziało się o tym wydarzeniu dzięki dostępowi do Internetu. Wszystkie szczegóły Konwencji - godziny koncertów, ceny biletów, adresy i ceny pól namiotowych - zostały opublikowane w grupach dyskusyjnych Freaks i Fishheads. Ale to nie koniec. Jednym z głównych punktów programu były Pierwsze Mistrzostwa Fanklubów w piłce nożnej. Składy przynajmniej trzech drużyn zostały uzgodnione przez Internet, o czym opowiem za moment.

Splot szczęśliwych okoliczności sprawił, że dwa tygodnie na przełomie sierpnia i września spędziłem na Wyspach. Ponieważ mój wyjazd przypadał w tym samym terminie, kiedy w Haddington odbywała się Konwencja Fisha, natychmiast zarezerwowałem dwa bilety na kończący ją koncert w Corn Exchange. Zgłosiłem również siebie i swojego przyjaciela Marcina do drużyny piłki nożnej wystawianej przez amerykański fan klub Ryby. Śmieszna sprawa, gdyż drużyna ta była amerykańska na dobrą sprawę tylko z nazwy: grało w niej trzech Anglików, dwóch Kanadyjczyków, dwóch Polaków i jeden (!) Amerykanin… Trochę martwiło mnie, że nie należąc do żadnego The Company, nie będę uczestniczył w wydarzeniach przewidzianych tylko dla członków - zwłaszcza w akustycznym koncercie w Opactwie pod wezwaniem Św. Marii. (cdn.)

2007-07-26

Brunatne g...

Miało nie być o polityce...

Jedną z rzeczy, które przekraczają moje możliwości pojmowania i przerażają mnie, jest popularność w naszym kraju brunatnej ideologii. O ile jestem jeszcze w stanie to zrozumieć w przypadku moherowych pokoleń, które ksiądz proboszcz ćwiczył w nienawiści do Żyda, to zupełnie nie jestem w stanie wymyślić przyczyn, dla których babrzą się w tym gównie ludzie urodzeni po roku, powiedzmy, 1960.

Jednym z przykładów może być wicemarszałek województwa kujawsko-pomorskiego, niejaki Eckardt. Jest on członkiem (z lubością podkreślam to słowo) Ligi Popierających Romana, co w sumie należałoby potraktować jako okoliczność łagodzącą, ponieważ - jak wiedzą wszyscy dobrze wychowani - nie można mieć pretensji do osób słabych na umyśle. Otóż tenże Eckardt, po niedawnym wyskoku Ojca Derektora (który nazwał panią prezydentową RP „czarownicą” i zaproponował jej odświeżający zabieg eutanazji) wlazł w kakaową gwiazdkę Wielkiego Rydza nie używając do tego nawet kropli wazeliny, co już samo w sobie jest niezwykłym osiągnięciem. Pożałował ojczulka, jaki to on jest biedny, lewacy, masoni i wiadome ośrodki go atakują, nie rozumieją, wypaczają jego wypowiedzi i generalnie manipulują. Pal sześć, gdyby zrobił to w swoim własnym, Eckardtowskim imieniu, ale nie, pan marszałek, zapewne z racji piastowanego urzędu, uznał, że wyrazy ubolewania musi wyrazić w imieniu mieszkańców województwa. Trochę mną tąpnęło, jak to przeczytałem, bo w końcu na jakiej podstawie prawicowy oszołom prawi dusery urzędnikowi Kościoła Katolickiego, twierdząc, że wyraża również moją opinię? Tym bardziej, że jest urzędnikiem państwa, w którego konstytucji zapisany jest rozdział od jakiejkolwiek religii.

 Postanowiłem więc wyrazić swoje zdanie na ten temat i odwiedziłem stronę marszałka. No i zmroziło mnie... Za nagłówek strony służy winieta tygodnika „Prosto z mostu”, organu prasowego faszyzującego, antysemickiego ugrupowania ONR. Nie wiem, co w ten sposób Eckardt chce wyrazić, obawiam się jednak, że nic dobrego. Wystarczy zresztą poczytać ostatnie dwa wpisy marszałka, by przekonać się, jak zionie on chrześcijańską miłością i zrozumieniem dla myślących inaczej. A przy okazji wykazuje się doskonałą - jak na osobę o prawicowych poglądach - znajomością cytatów z klasyków ideologicznych minionej, czerwonej epoki. Co tylko potwierdza moją tezę, że obecny obóz rządzący jest ucieleśnieniem ideałów peerelowszczyzny, że to jest prawdziwa postkomuna.

Przypadek marszałka Eckardta to jeden z przykładów na to, jak brunatne gówno wciska się w polskie życie publiczne najdrobniejszymi szczelinami. Inne przykłady: wydawca faszystowskiej gazetki, niejaki Farfał, we władzach telewizji publicznej; kibol Wiechecki jako minister w rządzie mojego państwa; ich polityczni mocodawcy, Maciej i Roman Wielkie Gie, na eksponowanych politycznych stanowiskach w Polsce i Europie. To osoby, o których bywa głośno - a ile jest takich przypadków na szczeblu powiatów, gmin, o których nie mamy zielonego pojęcia?

I jakoś tak przypomina mi się cudowna, sielska scena z genialnego „Kabaretu”: blond chłopię o niebieskich oczętach anielskim głosikiem śpiewa Jutro należy do mnie.

Przerażające.

2007-07-20

Odpowiedź na jedno z pytań...

Znalazłem chyba odpowiedź na jedno z moich pytań retorycznych. Miasto nie zastanawia się, dokąd wyprowadzić ruch w kierunku północ-południe, bo nie ma na to czasu. Most, stanowiący element tego ciągu komunikacyjnego, powstanie, bo konserwator miejski nie chce się zgodzić na przebudowę Wełnianego Rynku. W tej sytuacji mogą przepaść pieniądze z Unii Europejskiej. Wobec tego zostaną zainwestowane w most, który wyprowadzi ruch na Toruńską, a docelowo na Wojska Polskiego. Kiedy ten drugi etap dojdzie do skutku? Zapewne wtedy, gdy konserwator zablokuje kolejny genialny pomysł władz miasta.

Jest to doskonały przykład na przypadkowość działań - w tym przypadku architektonicznych - prowadzonych w Bydgoszczy. Tu pomniczek, tam kamieniczka maskująca ruiny, ówdzie przenośne lodowisko, które jest tak paskudne, że nawet nie mogę znaleźć żadnej foty w Googlu (a stoi zamiast tego cuda). I tak to się toczy od jednej zmiany konserwatora zabytków lub plastyka miejskiego do drugiej. A miasto wygląda jak żul ubierający się na śmietniku.

2007-07-17

Seria pytań retorycznych

Dlaczego w krajach afrykańskich można położyć asfalt, który w tamtejszym klimacie jest po prostu asfaltem, natomiast w Bydgoszczy (i innych polskich miastach, jak sądzę, też) wystarczy jeden dzień upałów i ulice spływają? Czy wysoka amplituda temperatur (pomijając fakt, że od ładnych paru lat nie było chyba u nas temperatury poniżej -30°C) jest wystarczającym wyjaśnieniem?

Dlaczego duże, wojewódzkie miasto z pięknymi tradycjami architektonicznymi od ponad pół roku nie potrafi poradzić sobie z ukończeniem budowy jednej kładki przez rzekę, a zamiast tego wdaje się w żenujące, dziecinne utarczki, na których nikt nie wyjdzie dobrze?

Dlaczego, planując budowę nowego mostu przez Brdę, nie myśli się na dobrą sprawę o tym, dokąd dalej ten most będzie prowadził i jakie będą konsekwencje przesuwania w czasie planów wyprowadzenia ruchu samochodowego za miasto? Zamiast tego, mamy kolejne przepychanki.

Czas płynie, temperatura rośnie...

2007-07-13

Żenujący dowcip prowadzącego

Cała zeszłotygodniowa afera z doradcą Prezydenta RP, która miała stanowić podwaliny pod moją (niechętną) notkę, już się przedawniła, przygasła, zblakła w świetle tego, co się ostatnio dzieje w naszym kraju.

Wszystko, co z niej pozostanie na tym blogu, to żenujący dowcip prowadzącego (czyli mój):

Co robił Artur Piłka w Kancelarii Prezydenta?
Sprowadzał go na dobrą ścieżkę...

To tyle z mojej strony, dziękuję za uwagę.

2007-07-10

Powrót sieci

Pan zrobił Internet. Wczoraj kombinował z anteną i nadajnikami (wbrew moim obawom jednak się pojawił), ale po wielu bezowocnych próbach doszedł do wniosku, że padł punkt dostępowy. Ponieważ nie miał takowego przy sobie, umówiliśmy się na dzisiaj. Po zmianie urządzenia pogrzebał jeszcze trochę w komputerze - sporo czasu mu na tym zeszło - no i net niby działa. Piszę „niby”, bo szału ni ma - na Gmaila nie mogę się zalogować, list przez Bata (na konto gmailowe) wysłałem dopiero po kilku próbach... Może to kwestia restartu kompa? Zobaczymy jutro.

Tymczasem przeglądałem zdjęcia z koncertu Porcupine Tree, które podesłał Maciej, i z zaskoczeniem odkryłem, że gra z nimi John Wesley, który swego czasu występował w zespole Fisha (a w ogóle zaczynał jako techniczny w Marillion). Szybka konsultacja z kolegą Cobrą i faktycznie, Wes wspiera Jeżozwierze, ale ponoć tylko koncertowo.

To niespodziewane odkrycie obudziło wspomnienia, w związku z czym zacząłem szukać tekstu o zjeździe fanów Fisha w Haddington w 1999 roku, gdzie z Ziutasem mieliśmy okazję poznać między innymi właśnie Wesa. Tekst wisiał przez pewien czas w internetowym magazynie „Stan świadomości”, ale magazyn padł był, i nie idzie go znaleźć nawet przez Web Archive. Na szczęście znalazłem artykulik na jednej z moich płytek i...

...i w związku z tym czujcie się ostrzeżeni. Mam zamiar zamieścić go na moim blogu, tylko muszę od Ziutasa wyhaczyć zdjęcia z tej imprezy. Ostrzegam, bo tekst jest długi (15 stron rozliczeniowych po 1800 znaków ze spacjami [LOL!]). Oczywiście nie puszczę go całego na raz, tylko podzielę na odcinki. Złośliwcom, którzy chcieliby dowcipnie skomentować, że w ten sposób załatwiam sobie co najmniej 15 wpisów na blogu, od razu odpowiadam, że nie zamierzam rezygnować z bieżącej pisaniny!!! :-)

Zresztą o jakich komentatorach ja piszę, skoro KittyWolf jest w Bydgoszczy bez dostępu do komputera? :-)))

To tyle. Korci mnie, żeby napisać coś krótkiego o ostatnich wydarzeniach politycznych, ale obiecywałem sobie, że ten blog będzie wolny od polskiego piekiełka parlamentarnego.

2007-07-09

Maintenance Break 2 - The net is dead

W piątek byłem bliski sklecenia kolejnego wpisu, nawet pierwsze zdanie napisałem. Ale to było w pracy, która mnie w końcu zaabsorbowała, więc się jej poświęciłem. :-) Tymczasem od czwartku domowy Internet miał drgawki, a w sobotę rano padł był całkowicie i dotąd nie wstał. Naprawiacz jest zapowiedziany na dziś, po dotychczasowych doświadczeniach mam jednak poważne wątpliwości, czy się zjawi. Obym był w mylnym błędzie. ;-)

Pożyjemy, zobaczymy.

2007-07-03

Szare zasłony

Od samego rana leje, co generalnie uwielbiam - zwłaszcza, gdy mogę siedzieć w domu, popijać coś ciepłego i gapić się bezmyślnie za okno (np. w takim miejscu bym mógł, albo najchętniej takim [Keltia!]) - ale nie wtedy, gdy z powodu deszczu jestem zmuszony do korzystania ze środków masowego rażenia... tj. masowej komunikacji. O kupnie porządnego ubrania przeciwdeszczowego na rower myślę od co najmniej dwóch lat i, jak zwykle u mnie, na myśleniu się kończy. :-/

W robocie projekty sypią się ze wszystkich stron, męczę się z ich ustawianiem i znajdowaniem tłumaczy, którzy je zrobią. Tydzień niestety nie chce się wydłużyć, a mnie osobiście czekają takie cuda do sprawdzenia, jak opis techniczny roweru czy instrukcja obsługi „jakiejś maszyny do odlewów” (cycat ze zleceniodawcy).

Dodatkowo od dwóch tygodni walczę z tekstami dla galerii, do wczoraj byłem pewien, że skończyłem i na jakiś czas będę miał spokój. Niestety - doszło kolejne pięć stron, może być hardkor, bo to niestety wynurzenia własne artystów. A na co ich stać, przekonałem się przy okazji ostatniego tekstu: była „trynitarna troistość Trójcy Świętej”, odniesienia do Boecjusza, a z drugiej strony „włocławski dom kultury we Włocławku” (no bo przecież ten faktyczny włocławski jest w Tucholi), albo „biennal” i „triennal” (czyżby jakiś męski szowinista?)... Zresztą przy okazji tłumaczeń dla galerii pozbyłem się kolejnego złudzenia - że artyści to ludzie wszechstronnie wykształceni, z ogólnym obyciem i pojęciem o świecie, dbający o treść i formę. Tymczasem pisane przez nich teksty są często niechlujne, ignorujące ortografię czy interpunkcję, stylistycznie fatalne - momentami wręcz bełkotliwe (np. zdania złożone składają się jedynie w wyobraźni osób je piszących). Do tego każdy „artycha” uważa, że fakt ukończenia przez niego Liceum Plastycznego w Cycach Wykiszewskich, albo wystawienia dwóch obrazów w Galerii „Monidło” w Pierdziałkowie Podwawelskim jest wydarzeniem niezwykle interesującym dla anglojęzycznego adresata katalogu prezentującego kilkudziesięciu twórców...

Oczywiście takie narzekanie jest z mojej strony czystą hipokryzją, bo dzięki tłumoczeniu tych „wykfitoof” mam kasę na waciki... Ale przebijanie się przez to wszystko powoduje, że jestem zmęczony psychicznie, przestaję widzieć światełka w tunelu, rzeczywistość wyślizguje mi się z rąk i generalnie czuję się dobity. Smutno mi.

Jeden plus, że zasłony się rozsuwają. Ale co z tego, jak nie mam roweru?!