IDL

2007-06-28

Sad but... sad

Dziś znowu będzie krótko. Ale dzień był dość przerypany, chociaż po wczorajszym święcie ;-) wydawało się, że będzie lajtowo i przyjemnie.

I nawet było - do jakiejś 14:00, kiedy znienacka wyszło na jaw, że w zakamarkach Internetu czai się spora paczka do przetłumaczenia, której w czasie mojej nieobecności nikt nie zauważył... Wybieranie nadgodzin trafił szlag, tym bardziej, że potem sam zapomniałem o sprawdzeniu innego tekstu. No i w ten sposób wyrobiłem sobie dzisiaj dodatkowe pół nadgodziny. :-) Jutro wychodzę dwie i pół godziny wcześniej, HOWGH!

Dobrze, ponieważ ten wpis niebezpiecznie zbliża się do estetyki „jajka na twardo na śniadanie”, będę kończył. Osoba, która wie, z autobiografii którego słynnego Polaka wziąłem motyw wpisów w pamiętniku traktujących o jedzeniu jajek na śniadanie, wygra nagrodę. Jeszcze nie wiem jaką. :-)

P.S. Zgubiłem gąbkę od słuchawek. To oczywiście wystarczający powód, by kupić nowe. Kossy czy Sennheisery? (Jeszcze są te albo te)

P.S. 2 Tytuł notki taki, bo miało być o początkach depresji, ale potem mi przeszło. Absolwent poprawił mi humor. :-)

2007-06-27

Więc jeszcze raz ten zabaw plac...

Dzisiaj jest bardzo ważny dzień - 27 czerwca. :-) Tak ważny, że pamiętając o nim i planując go od półtora miesiąca, zupełnie zapomniałem, że tydzień temu (19 czerwca) minęło X lat od obrony mojej pracy magisterskiej. ;-)

XX lat temu, 27 czerwca, w poznańskiej hali Arena zagrał jeden ze swoich pięciu koncertów (1, 2, 3, 4) mój ukochany Marillion. I ja tam byłem (jedną z 10 000 osób). Ten dzień mogę określić jako moment definiujący wszystko, co działo się ze mną przez następne XX lat. Muzykę zespołu znałem już od jakiegoś roku-dwóch, dzięki mojemu kochanemu Bratu, który przywiózł z Warszawy żółto-czarną kasetę BASF z Misplaced Childhood po jednej stronie, a Led Zeppelin IV po drugiej. W ogóle od najwcześniejszych lat mój Braciszek dbał o moją edukację muzyczną, dość powiedzieć, że dwa najważniejsze dla mnie zespoły - właśnie Marillion i Led Zeppelin - znam tylko i wyłącznie dzięki niemu. Za co nigdy nie przestanę być mu wdzięczny. Ale to temat na osobną notkę.

Koncert odbywał się w sobotę, ruszyliśmy większą grupą w dwa maluchy (takie samochody). W tym, którym jechałem, był zamontowany stereofoniczny kaseciak firmy, której nazwy w ogóle nie pamiętam (Kasprzak? srebrny!), ale wtedy było to wypasione urządzenie. Oczywiście przez całą drogę Marillion, a towarzycho tak nagrzane, że kierowca przy gitarowych solówkach puszczał kierownicę - a grzaliśmy w okolicach stówki! - i grał razem ze Steve'em...

Samego koncertu nie pamiętam. :-) Mam w głowie urywki - mój Brat trzymający mnie „na barana” przez pierwsze utwory koncertu; ręcznik, na którym tuszem kreślarskim namazaliśmy "Fish & Marillion" (potem Jacek rzucił go na scenę); gra światełek z wiszącej pod sufitem kryształowej kuli, na którą puszczono reflektory w czasie bisów. Tyle. Ale zryło mi beret na całe życie. :-)

Do Bydgoszczy wróciliśmy jakoś po północy. Mama oglądała popularny wtedy cykl „Kino nocne”, puszczali akurat film o Japończykach z czasów II wojny światowej, którzy przenieśli się w czasy średniowiecza. :-D Dżizas, czemu utkwiły mi w głowie takie pierdy, a nie to, co wtedy było najistotniejsze? Czyżby zapadło w podświadomość? Chociaż, przepraszam, artykuł cytowany w drugim akapicie tej notki (1, 2, 3, 4) swego czasu recytowałem z pamięci...

Od koncertu minął rok, w jego trakcie w Tucholi poznałem pewnego faceta ;-), okazało się, że jest nam po drodze (nie tylko muzycznie), walczyliśmy razem, oczekiwania i nadzieje co do nowych rzeczy Marillion były OLBRZYMIE. W trakcie tego samego roku zdążyłem wynieść się z Tucholi i przenieść do liceum (temat na książkę). No i po jednej z wrześniowych lekcji WF dowiedziałem się - jak zazwyczaj w moim życiu, przypadkiem - że Fish odszedł z zespołu. The game was over. Płakałem. Czasami nadal płaczę...

No więc właśnie ten dzień - 27 czerwca 1987 - i jego konsekwencje dzisiaj świętowałem. Już wiesz, Cobra, czemu mnie nie było w pracy. Napakowałem empeciaka starymi płytami Marillion, wlazłem na najwyższą górkę w Myślęcinku, i spędziłem dwie godziny słuchając „Misplaced Childhood” i „Clutching At Straws”. W drodze do Myśla i z powrotem też słuchałem tylko Marillion. Call me a freak (all the best freaks are here!)... :-)

2007-06-26

The Gathering of Flowers

Dzisiaj tylko króciutki wpis, tak dla „poddierżania razgawora”, bo roboty masa. :-)

Słucham „Within the Realm of a Dying Sun” genialnego Dead Can Dance. W utworze z tytułu notki jest taki krótki fragment, który lata temu został wykorzystany w reklamie Fiata bodajże. Obraz był bardzo sugestywnie zgrany z dźwiękiem - stalowo-ołowiane niebo, po którym wiatr pędzi kłębiaste obłoki. To połączenie wywołało we mnie refleksję, że tak właśnie mogłoby wyglądać piekło - szara, mroczna, klaustrofobicznie niska, acz rozległa przestrzeń gdzieś między ziemią a niebem, w której po kres wieków tłucze się potępiona, samotna dusza, smagana onirycznym zawodzeniem Lisy Gerrard... Mmmm, spooky! :-)

To tyle, jeśli chodzi o refleksje na dziś. :-)

P.S. Skoro już o reklamach Fiata, polecam "Meravigliosa Creatura" w wersji akustycznej. Do znalezienia na YouTubce i gdzie indziej. ;-)

2007-06-25

Keltia - notka mocno dygresyjna

Słucham sobie właśnie Alana Stivella. Jest to koleś, którego muzykę odkryłem dzięki przyjaciołom (you know who you are), Bretończyk, robiący muzykę celtycką w różnych smakach, przy czym jego kuchnia nie ma nic wspólnego z pichceniem Chińczyka ze znanego skeczu Ani Mru Mru. Tworzona przez niego muzyka zawiera wszystkie niezbędne składniki, w odpowiednich proporcjach, dobrze doprawione i we właściwej temperaturze. :-) Raz gra tradycyjnie (Boże, chciałem napisać „tradycjonalnie”, jednak ta praca się człowiekowi na głowę rzuca...(Przebóg, a jednak słówko „tradycjonalnie” ISTNIEJE!!!)), innym razem aranżuje ludowe kawałki na rockowo - sam miód po prostu!

Oczywiście muzyka celtycka jest ogromnie popularna na całym świecie, ale głównie w złagodzonym, uproszczonym formacie a la The Corrs (trzęsie mnie, gdy słyszę tę kapelę, ale jeszcze bardziej mnie trzęsie, jak czytam, że to „Celtic folk-rock” - koło rocka to nawet nie leżało) czy Riverdance. No i trudno się dziwić, jestem przekonany, że 90% ludożerki nie przetrwałoby 30 sekund męczenia zwierzątka, a Irlandczycy czy inni Szkoci potrafią tak nawet przez trzy godziny. :-) Tu skorzystam z okazji, by popisać się erudycją - ten worek z rurami, który namiętnie duszą Celtowie, to nie kobza, tylko dudy, więc każdy, kto tłumaczy „Piper At the Gates of Dawn” jako „Kobziarz u bram świtu”, ten buc. :-)

Ale dość dygresji (których jest tu większość, stąd tytuł notki). ;-) Zacząłem zastanawiać się, skąd u mnie taka inklinacja do dźwięków celtyckich. Najprostsze wyjaśnienie mogłoby być takie, że wynika ona z powiązania pięknych okoliczności przyrody wiosny 1998 z odpowiednią lekturą i muzyką - tzn. podróż do Holandii, Mgły Avalonu i Stivell właśnie - wtedy w jakimś bardzo tradycyjnym wcieleniu. Ale przecież moja słabość do Keltii ogólnie jest wcześniejsza i sięga prawdopodobnie chwili, gdy dowiedziałem się, że Fish jest Szkotem, a Szkot jest Celtem. :-) W początkach fascynacji Marillion - świadomie nie piszę muzyką Marillion - byłem tak zaślepiony i fanatycznie zakochany we WSZYSTKIM, co w jakikolwiek sposób można było powiązać z tym zespołem, że bobki szkockiej rasy wyżynnej byłbym zapewne skłonny uznać za wykwintny rarytas... :-) Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że zapałałem gorącą miłością do bagpipes and fiddles nie usłyszawszy jeszcze ani jednego dźwięku z nich wydobytego. Dodajmy do tego wszystkiego fascynację Tolkienem, Wikingami (Ragnar Lodbrok!) i wszystko zaczyna się jakoś zgrywać (i mieszać).

Jednak cielęca miłość do Marillion minęła (zostało prawdziwe zaangażowanie emocjonalne, a co!), natomiast słabość do dźwięków piszczanych nie. Nadal, gdy słyszę tę szczególną harmonię dźwięków, dudy, harfę celtycką, ryczący do nich chór męskich głosów albo wręcz przeciwnie - anielskie zawodzenia jakiejś rudowłosej Deirdre (Deirdre of the Sorrows - czy już sama ta fraza nie brzmi bajkowo, marzycielsko, nieziemsko?), miękną mi kolana, a wzrok zasnuwa się mgłą... Albo dłoń zaciska się na mieczu, jeśli ryczą faceci. :-D Nie wiem, może w tej muzyce jest coś pierwotnego, poruszającego jakąś atawistyczną strunę? Coś, co odwołuje się do ukrytej we mnie tęsknoty za prostym życiem w domostwie na zielonych wzgórzach smaganych deszczem, nad ołowianą głębią morza? Do tęsknoty za żeglowaniem po horyzont, za wyprawami na łowy, za ciężką pracą na roli, gotowaniem kaszy w kotle na ogniu, za wywożeniem gnoju z obory, odbieraniem porodów krów i kóz, chędożeniem owiecz... Ekhm, chyba mi starczy na dziś. :-)

[P.S. TAK! CAŁY DZIEŃ CIĘŻKO PRACOWAŁEM!]

[P.S. 2 Ten temat ma szansę się jeszcze pojawić...]

2007-06-22

Ruiny i zgliszcza

Obejrzałem sobie właśnie przed chwilą zdjęcia Krzysztofa Nowaczyka z browaru Myślęcinek. Jestem takim miłośnikiem swojego miasta, że nawet nie wiedziałem o istnieniu tego browaru. :-/ Ale nie o swojej niewiedzy chciałem pisać.

Otóż trafia mnie totalny szlag, jak widzę, ile takich fajnych, historycznych, zabytkowych miejsc w Bydgoszczy po prostu NISZCZEJE. Browar to tylko jeden z przykładów. Dlaczego się tak dzieje? Najprościej byłoby obarczyć odpowiedzialnością władze miasta (z prezydentem Konstantym Dombrowiczem, popularnym KonDom-em, na czele), ale przecież to nie za obecnej kadencji rozpoczął się ten smutny proces.

Przykłady można by mnożyć; weźmy chociażby młyn Rothera na Wyspie Młyńskiej. Przez lata był magazynem zbożowym, potem miasto (za rządów Jasiakiewicza, jeśli się nie mylę) sprzedało go firmie, która obiecywała cuda - hotel, centrum kongresowe, kto wie co jeszcze. Firma zabrała się raźno do pracy, rozbebeszyła cały budynek (pozdejmowane dachy, usunięte okna, rozwalone wnętrza), po czym się okazało, że nie ma kasy na dalsze prace, a jej właściciele to w ogóle oszuści. Tak więc przez kolejne kilka lat budynek stał sobie niczym nie chroniony (wspaniale się go zwiedzało po trzech piwach), aż przejął go Budpol (podwykonawca firmy-krzaka), który zrobił mu o tyle dobrze, że chociaż zakrył dach i zabezpieczył okna. Teraz znowu słyszy się o jakichś Duńczykach, którzy mają tam robić jednak 3-gwiazdkowy hotel... A fakt jest taki, że od lat nic się w młynie Rothera nie dzieje (chociaż szczury, myszy i ptaki będą zapewne innego zdania).

Kolejny przykład: synagoga w Starym Fordonie. Niegdyś, po wojnie, mieściło się tam kino Robotnik (potem Wisła). Po upadku jedynego słusznego systemu i bankructwie kina budynek zaczął oczywiście niszczeć. Na szczęście wkrótce znalazł się zbawca - fundacja Yakiza, która przejęła synagogę od miasta, z założeniem prowadzenia tam działalności kulturalnej. No cóż, kiedy jakiś rok temu przejeżdżałem w tamtym miejscu, budowla była otoczona płotem z plakietkami "Niebezpieczeństwo", a na jej dachu ze szczerbami po cegłach rosły sobie co najmniej roczne brzózki, co chyba Yakiza poczytuje sobie za powód do dumy, skoro na własnej stronie zamieszcza zdjęcie tej ruiny... Swoją drogą, strasznie mnie intryguje, czym zajmuje się rzeczona fundacja, która całkiem niedawno przejęła kultowy w pewnych kręgach klub Wiatraczek. Sądząc po bełkocie, jakim jest ich deklaracja programowa zamieszczona na stronie internetowej, mają problemy ze znalezieniem wyjścia z pokoju, w którym odbyło się spotkanie założycielskie...

Co do zniszczeń, to można by jeszcze powiedzieć o Wyspie Młyńskiej jako całości, wraz z unikatową Wenecją Bydgoską. Tam też wiele budynków uległo całkowitej dewastacji, niektóre z nich trzeba było rozebrać, i dopiero od niedawna mówi się o potrzebie rewitalizacji tego zakątka mojego miasta.

Mam nadzieję, że jeśli kiedyś zbierze się w końcu grupa ludzi z wizją, którzy będą wiedzieli, co należy zrobić, i przede wszystkim będą MOGLI to zrobić, będzie jeszcze co ratować...

2007-06-21

Jak chłop krowie...

Zastępuję przez najbliższe dwa dni koleżkę, który wybył na szkolenie z inteligencji emocjonalnej... :-) No i z działki, którą on obrabia, przyszedł mail, że bardzo dziękują za zmiany wprowadzone w zeszłym tygodniu (a polegające na tym, że nazwa "SuperDuper Disc" jest nazwą własną, więc nie możemy z tego robić "płyta SuperDuper"). Niemniej zauważyli, że przywracając wszędzie "SuperDuper Disc", dodaliśmy przed tą nazwą słówko "płyta". W związku z tym proszą, żeby słówko to usunąć, bo "SuperDuper Disc" to nazwa własna blah blah blah. Kumpel już od dwóch tygodni im truje, że w ten sposób powstaną totalne dziwactwa, ja teraz też wysłałem taki komunikat... i pewnie nic z tego nie wyniknie.

Inny przykład, tym razem z mojej działki. Firma wymyśla sobie hasło reklamowe: Inside everyone there's a DanceMaster. "DanceMaster" to - nie zgadniecie! - nazwa własna, ale chcąc pozostać w zgodzie z językiem polskim i własnym poczuciem smaku, robię z tego "W każdym z nas kryje się mistrz tańca". Nie mija tydzień, dostaję maila: "DanceMaster to nazwa własna blah blah blah ZOSTAWIĆ w oryginale". Trafia mnie szlag, piszę "Jak by się wam podobało, jak byście w swoim tekście mieli 'Inside everyone there's a mistrz tańca'?". Na odpowiedź czekam do dziś.

No i nachodzi mnie taka refleksja, że zachodniojęzyczni są wybitnie (t)oporni na argumenty. Nie dociera do nich na przykład, że w innych językach występuje coś takiego, jak fleksja: dzwoni do mnie pewna firma, że wg ich wiedzy "compact disc" na polski to "płyta CD", i czy w związku z tym jestem pewien, że użyte przeze mnie w przetłumaczonym tekście wyrażenia "płytą CD", "płycie CD", "płytę CD" itd. są poprawne? Zdębiałem. Tym bardziej, że w tej sprawie zadzwonili 5 razy jednego dnia.

W związku z czym obawiam się, że dojdzie kiedyś do takiej sytuacji - oby nie za mojego życia zawodowego! - że tłumacze będą niczym więcej, jak ustawiaczami klocków. Firma zlecająca pracę przyśle zbiór gotowych fraz, zdań, wyrażeń, tłumacz będzie tylko musiał je poprawnie poustawiać. Taka praca będzie pewnie szybsza, pewnie obniży koszty - ale czy rezultat końcowy będzie strawny? Bardzo w to wątpię...

2007-06-20

Here it comes again

Prywatny blog, próba 23864393. Mam do tego tak optymistyczne podejście, że pewnie znowu skończy się na sześciu wpisach o jedzeniu jajka na twardo na śniadanie i tego typu pierdołach. Nie mogę się jakoś zmusić do w miarę regularnego pisania, i cały czas krąży nade mną mroczna myśl-chmurka, że może to dlatego, że nie mam do powiedzenia nic, co ktoś inny przeczytałby z zainteresowaniem? Może po prostu powinienem więcej piwa pić... Albo pisać o polityce - ale teraz wszyscy o niej piszą, a poza tym to temat do rzygania, nie do pisania.

Dobra, pierwszy wpis na blogu odwalony. Fajrant. Czas kury pomęczyć (Pekka Kana!).