IDL

2007-09-28

Twarzą w twarz z pitbullem

Nawiązując do jednego z moich wcześniejszych wpisów, mam poważny zgryz serialowy. Konkretnie w czwartki. O 21:00 Polsat puszcza nienajgorszą „Ekipę”, ale nakłada się ona na prezentowany w Dwójce serial medyczny „Dr House”, który byłby pewnie kolejnym produkcyjniakiem w stylu „ER” albo „Grey's Anatomy”, gdyby nie rewelacyjny Hugh Laurie w roli głównej.

Tak więc od przyszłego tygodnia będę miał poważny problem, czy czekać na rozwiązanie kolejnej intrygi zawiązanej w „Ekipie” (swoją drogą, myślałem, że Borys Szyc jakoś ciekawiej zakończy swój udział w serialu), czy też przerzucać się na dialogi pełne niezrozumiałego dla mnie żargonu medycznego. ;-)

A do tego wszystkiego zaraz po „Dr House” publiczna powtarza pierwszą serię chwalonego już przeze mnie „Pitbulla”. Oglądając wczoraj pierwszy odcinek, pomyślałem sobie, że w tzw. międzyczasie ktoś musiał Patrykowi Vedze zrobić lobotomię, skoro udało mu się nakręcić tak rzadką kupę, jak „Twarzą w twarz”. Poza tym, ja rozumiem, że Paweł Małaszyński to jest „morda nasza” tego sezonu, ale na litość, aktor jest jednak z niego krapowaty (chyba najlepiej sprawdza się w „Magdzie M. - 20 lat później” u Majewskiego). Do tego reżyserzy zdecydowanie go nadużywają.

2007-09-21

Kaczka dała ciała

Tego to się nie spodziewałem. Wczoraj wieczorem, przymierzając się do snu, włączyłem Trójkę. Jak co czwartek, audycję prowadził Kaczkowski. Od dłuższego czasu pan Piotr nie jest już „my cup of tea”, ale zasług nie można mu odmówić, a muzykę w większości przypadków też zapodaje zacną.

Niestety, nie wczoraj w okolicach 23:30. Już, już, powieki miały mnie odciąć od rzeczywistości, kiedy Kaczka zapowiedział polski koncert i puścił piosenkę... Sugababes! Będąc przysypiającym, pomyślałem, że się przesłyszałem, i chodzi o Sykurmolarnir, ale niestety...

Nie wiem, co Kaczkowski chciał tym osiągnąć? Nie mam w sumie nic do Sugababes (poza tym, że jeden ich kawałek totalnie mnie wk... na farmie ziemniaczanej w Anglii osiem lat temu), ale taka audycja to chyba nie jest miejsce na tego typu produkcje? Nie sądzę, żeby prowadzący przyciągnął w ten sposób nowych słuchaczy (bo o tej porze są na dysce albo śpią przed piątkowymi lekcjami), natomiast wielu dotychczasowych - zwłaszcza tak sporadycznych, jak ja - solidnie zniechęcił.

2007-09-19

Łaknąc chłodu

Niemal każdego dnia w okolice mojego okna w pracy przylatują kawki. Siadają na pokrytym blachą występie muru, ostrzą dzioby o metal, czyszczą pióra, czasami łapczywie połykają przyniesioną ze sobą skórkę chleba albo jakieś inne odpadki. Na chwilę przed odlotem zastygają nieruchomo, wbijając we mnie swoje szaro-srebrne oczka. Ich stalowe, lodowate, bystre spojrzenie przenika mnie do głębi, sięga serca i mózgu, przejmuje chłodem. Przez ułamek sekundy świat zamiera, po czym ptak, bez żadnego znaku uprzedzenia, rzuca się z gzymsu w dół, startując do kolejnego lotu.

Magiczna chwila mija.

Przenoszę wzrok nad horyzont i zaczynam marzyć o wzgórzach zasypanych śniegiem, o leśnych drogach pełnych śniegu, zacienionych czarnymi, martwymi drzewami rysującymi się ostro w poblasku różowego, dogorywającego słońca... Tęsknię do krzyku wron i kruków w milczącym poza tym powietrzu. Śnię o pustkowiu zasypanym białym puchem, z horyzontem ledwo odcinającym się od powoli szarzejącego nieba. Gdzie nie ma żadnego śladu życia i można jedynie zginąć marnie w lodowatej pustce albo, przy ogromnym szczęściu, trafić w miejsce, gdzie płonie ogień. Jak w życiu... ;-)

Tęsknię do długiej, mroźnej zimy...

Cytat na dzisiaj: Jestem dinozaurem, ktoś właśnie wygrzebuje moje kości. Skąd to, ptaszki? ;-)

2007-09-11

Haddington Convention 1999, cz. 2

W końcu ciąg dalszy! Mam nadzieję, że kolejne odcinki nie będą się pojawiać w takich odstępach czasowych... :-)
_______________________________________________ 

Dzięki informacjom przesyłanym przez Fisha za pośrednictwem Internetu wiadomo było, że nieoficjalnie Konwencja rozpocznie się już w piątek, krótkim koncertem-rozgrzewką w pubie zwanym Victoria Inn. Wraz ze znajomymi z list dyskusyjnych Freaks i Freakout postanowiliśmy w tymże pubie zrobić punkt zbiorczy. W Haddington zlądowaliśmy w czwartek wieczorem, zamieszkaliśmy w obozowisku Monk's Muir, leżącym jakieś pięć kilometrów od tej miejscowości (wszystkie pokoje w Haddington były zarezerwowane już na kilkanaście dni przed Konwencją). Oprócz naszego rozbite były tylko dwa inne namioty, ale kiedy obudziliśmy się w piątek koło południa, camping był zapchany fanami do tego stopnia, że niektórzy musieli rozstawiać swoje wigwamy niecałe dwa metry od ruchliwej w tym miejscu szosy! Czuliśmy się nieco dziwnie, bowiem w tym całym tłumie byliśmy bodaj jedynymi, którzy nie mieli koszulek z logo Fisha (błąd już naprawiony!).

Do Haddington wyruszyliśmy koło siedemnastej, pub znaleźliśmy bez problemu, tak samo jak Corn Exchange - dwa budynki od Victoria Inn, obok ratusza. Miejscowość, położona nad rzeczką Tyne, jest niewielka i bardzo ładna, z budynkami mieszkalnymi z XVII i XVIII wieku, a także przepięknym kościołem św. Marii pochodzącym z XII wieku. Jak zawsze w tego typu miasteczkach, dzieje się tam niewiele, toteż najazd takiej watahy turystów (400 członków fanklubów i mniej więcej tyle samo nie zrzeszonych fanów) musiał wywołać niezłe zamieszanie! Stali bywalcy Victoria Inn czuli się zapewne nieswojo, kiedy odkryli, że ich stałe miejsca okupowane są przez obcokrajowców, a kolejka do baru powiększa się z minuty na minutę…

Do próby zespołu Fisha, występującego pod nazwą Derek and the Badgers, pozostawało jeszcze trochę czasu, co dało nam doskonałą okazję do zawarcia znajomości ze zgromadzonym w pubie towarzystwem. Był tam między innymi Joe Serge, pełniący rolę kapitana CoNA Football Team, kilkoro innych członków drużyny, a poza tym duża grupa Niemców, kilku Francuzów, Holendrów i Anglików. W pewnym momencie pojawił się nawet Australijczyk, który na Konwencję przyleciał specjalnie z Perth! Wspaniała, przyjacielska atmosfera, panująca w Victoria Inn od samego początku, wraz z upływem piwa stawała się coraz lepsza. Koło 19:30 zaproszono nas do nieco większej sali z barem, znajdującej się na piętrze budynku. Na niewielką scenę wyszedł lokalny zespół Steve Morton's All Stars (z całą pewnością zaskoczony i nieco stremowany tłumem słuchaczy), który uraczył nas wiązanką hard-rockowych klasyków z lat siedemdziesiątych. Szło im naprawdę nieźle, do momentu, kiedy w drzwiach pojawiła się głowa Ryby. Od tej chwili publiczność przestała zwracać na nich uwagę. Zespół to wyczuł i szybko skończył swój występ.

Po około piętnastu minutach na scenie znaleźli się John "Wes" Wesley (gitara), Dave "Squeeky" Stewart (perkusja), Steve Vantsis (gitara basowa), Tony Turrell (instrumenty klawiszowe), Elizabeth Antwi (śpiew), no i oczywiście Derek Dick. Atmosfera, już przedtem dosyć gorąca, sięgnęła teraz tropików. Zajęte przeze mnie miejsce, na samym końcu sali, z którego nie byłem początkowo zadowolony, okazało się wręcz idealne: stojąc na krześle, widziałem ponad głowami słuchaczy cały zespół, a poza tym stałem przy otwartym oknie - przy niewielkiej salce zapchanej ludźmi było to prawdziwym błogosławieństwem. Zespół grał około godziny, poszczególne utwory przedzielone były tradycyjnymi pogawędkami Fisha z publicznością. Bodajże po Just Good Friends, kiedy rozglądał się po sali i witał ze znajomymi, stwierdził znienacka „Szkoda, że nie ma tutaj nikogo z Polski”. „Jak to nie ma”, wykrzyknęliśmy „My jesteśmy!”. Fish z pewnym zaskoczeniem odparł „No to wasze zdrowie, chłopaki.” Oprócz wspomnianego utworu, usłyszeliśmy jeszcze między innymi Somebody Special, Incomplete, Change of Heart, Out of my Life, Lucky, Lady Let It Lie, Tilted Cross, Raingods Dancing i Wake-up Call. Był moment wręcz mistyczny - w trakcie wykonywania Raingods Dancing zaczął padać deszcz!

Generalnie jakość dźwięku nie była może zbyt dobra, ale za to atmosfera - jak zwykle - wręcz nieprawdopodobna. Jedną z bardzo ważnych zalet Fisha jest to, że potrafi śmiać się z siebie, również na scenie. W przerwie między utworami opowiedział anegdotkę związaną ze swoim nazwiskiem (Dick - synonim… Wacka?). Otóż, jeszcze w czasach Marillion, zespół przyleciał na trasę koncertową do Stanów Zjednoczonych. Podczas odprawy celnej jeden z urzędników zapytał wokalistę, jak się nazywa. „Fish” - zabrzmiała odpowiedź. Celnik spojrzał uważnie i powiedział „Proszę o pana prawdziwe nazwisko”. „Derek Dick” - powiedział Fish. Nieco zirytowany celnik warknął „Nie, chodzi mi o pana PRAWDZIWE nazwisko!”… (cdn.)

2007-09-05

Dymajmy polskie seriale

Wczoraj wieczorem Studio 2 niepodległej Polski, czyli TVN, zaprezentował pierwszy odcinek nowego serialu „Twarzą w twarz”. Obejrzeliśmy.

Ja p...! Przez godzinę patrzyłem w ekran i nie mogłem uwierzyć, że twórcą tego gniota jest Patryk Vega, reżyser świetnego Pitbulla. Pierwsza, większa część filmu drętwa, nudna, naciągana, nieprawdziwa, z nudnymi dialogami i w ogóle od czapy. Małaszyński z blond grzywką, zawodowy morderca dający jak dziecko zamknąć się w luksusowej willi, Jan Wieczorkowski w roli Tajemniczej Postaci (ta strzelba z pewnością wypali w kolejnych odcinkach) plus plenery i wnętrza jak z „Magdy M” przepuszczonej przez „Dynastię”. Na początku odcinka dialogów prawie brak, później są, ale chyba lepiej, żeby też ich nie było.

Do tego Vega w jakiejś wypowiedzi, której nie mogę teraz znaleźć, stwierdził, że liczy na to, że serial będzie kultowy... Moim zdaniem, marne szanse. Chyba nie oglądał tego, co nakręcił.

Zastanawia mnie, dlaczego - z drobnymi wyjątkami - żadna polska telewizja nie potrafi zrobić porządnego, wciągającego serialu, który nie byłby minoderyjny, nie trącił sztucznością, nie powielał stereotypów, nie powodował cierpnięcia skóry na grzbiecie widza? Nie chcę oglądać trzaskanych - nomen omen - seryjnie produkcyjniaków o marnym życiu blokersów czy idyllicznych laurek z cyklu „Jak się dymają w wyższych sferach”, chcę zobaczyć coś PRZEKONUJĄCEGO!!! To takie trudne?

Najwyraźniej tak - w XXI wieku oglądalność kanałów telewizyjnych nadal nabijana jest PRL-owskimi hitami. Nie mam na myśli już takich oczywistości, jak „Czterej pancerni i pies” czy „Stawka większa niż życie”, ale np. „Daleko od szosy”, „Dyrektorzy” czy „Czarne chmury”. Poza tym ostatnim, wspomniane seriale opowiadają o codziennych sprawach i problemach współczesnych ludzi w tamtych czasach, unikając przy tym sztuczności i fałszu (nie mam tu na myśli fałszowania historii). Tymczasem pierwszy z brzegu dialog z „Magdy M.” (nic nie poradzę - to mój ulubiony obiekt do bicia) jest tak nieprawdziwy, plastikowy i wydumany, że chce mi się płakać i śmiać jednocześnie. „Cześć chłopaku!” „Cześć dziewczyno!” Z pewnością ludzie mawiają tak do siebie na co dzień, ale w wykonaniu Brodzik i Małaszyńskiego teksty te brzmią tak naturalnie, jak naturalne są cycki Dody, kolor włosów Wiśniewskiego, czy opalenizna Leppera...

Tymczasem w czwartek, 13 września, Polsat rozpocznie emisję „Ekipy”. Dobra reżyser i świetni aktorzy (liczę zwłaszcza na Stroińskiego)... tylko czy to cokolwiek gwarantuje? Zobaczymy niedługo.