IDL

2009-02-15

Marillion na zimno

Dzięki siłom wyższym za łagodną zimę! Gdyby 11 lutego była normalna, lutowa pogoda, czyli -15°C, a nie jakieś +5°C, koncert nie obyłby się bez odmrożeń, a może i śmiertelnych zamarznięć. Rację miał braciszek, że trzeba było jechać do Stodoły. Chciałbym poznać osobę, która wpadła na pomysł, żeby w połowie lutego koncert urządzić w kiepsko ogrzewanej, obskurnej hali produkcyjnej! Publika jeszcze jakoś dawała radę, bo raz, że wszyscy w kupie, dwa, że część sobie podskakiwała - chociaż chyba bardziej dla rozgrzewki niż do rytmu... Ale na muzyków - a konkretnie jednego - żal było patrzeć. Mark Kelly, który chyba od samego początku nie był w najlepszym humorze, w miarę grania błyskawicznie tracił jego resztki. Zimno było na tyle dojmujące, że co chwila musiał pociągać nosem i wycierać go palcami. :-) Jestem ciekaw, jak jego zdrowie... Pozostali muzycy zdawali się nie przejmować - Hogarth trzeźwiał w trakcie koncertu, poza tym dużo biegał i podskakiwał, tak jak Pete. Ian Mosley wykonywał pracę fizyczną, więc nie przejmował się w ogóle, natomiast Rothers jest chroniony tak grubą warstwą tłuszczu (mój brat zdębiał, jak go zobaczył), że mógłby spokojnie zagrać na Antarktydzie, ubrany tak, jak w Gdańsku - w czarną marynarę, koszulę i spodnie.

Ad meritum - koncert bardzo udany. Większość materiału z nowszych płyt, w sumie niewiele zaskoczeń (może poza Great Escape/Goodbye to all that). Ale do tego standardowy - to znaczy bardzo wysoki - marillionowy poziom, nawet jak się przednie głośniki wysypały, to zespół przy pomocy publiczności przetrwał to z uśmiechem na twarzy (a Hogarth i Rothers nie przestali nawet grać). Jedyny zarzut, jaki mam, to głośność rosnąca z upływem czasu do tego stopnia, że gdy w jednym utworze Pete zszedł na niższe dźwięki, było to wręcz nieprzyjemne. No i ktoś mógłby powiedzieć Hogarthowi, że pasek do gitary z różowym futerkiem to żenua, poza tym nie wystarczy mieć wiosło na szyi, trzeba jeszcze na nim coś zagrać sensownego... :-) Rothers miał niezłą, dwugryfową gitarkę, na której grał Estonię. Ten koleś to jest jednak mistrz!

Zgodnie z zasadą All the best Freaks are here, tu również nie zabrakło dziwolągów, w stylu kolesia wysyłającego gorące całusy w stronę wokalisty, panny wiszącej na swoim chłopaku i wpijającej mu się w usta, oraz rozsianych tu i ówdzie indywiduów, które gibały się do wszystkiego, tylko nie do rytmu. Za to też lubię koncerty Marillion. :-)))

A sama wyprawa na koncert - jak z płatka. Jechaliśmy z Waldkiem, kolegą brata, jego samochodem. Dzięki autostradzie trasę do Gdańska łyknęliśmy momentalnie, mimo że GPS pokazywał, że jedziemy przez szczere pole. :-) W Gdańsku spotkaliśmy Agnieszkę i Macieja, w których towarzystwie wypiliśmy po browarze i obejrzeliśmy koncert. Gdańsk, niestety, nie poprawił swojej kiepskiej opinii u mnie - pomijając halę, w której odbywał się koncert, również jadłodajnia, na którą trafiliśmy później, nie zrobiła szału. Dostaliśmy ledwo letni kebab, a na pytanie o grzane piwo kelner bardzo grzecznie odpowiedział, że piwo owszem, jest grzane: w mikrofalówce, bez jakichkolwiek przypraw i dodatków. Yuck!

Brak komentarzy: