Dzisiaj jest bardzo ważny dzień - 27 czerwca. :-) Tak ważny, że pamiętając o nim i planując go od półtora miesiąca, zupełnie zapomniałem, że tydzień temu (19 czerwca) minęło X lat od obrony mojej pracy magisterskiej. ;-)
XX lat temu, 27 czerwca, w poznańskiej hali Arena zagrał jeden ze swoich pięciu koncertów (1, 2, 3, 4) mój ukochany Marillion. I ja tam byłem (jedną z 10 000 osób). Ten dzień mogę określić jako moment definiujący wszystko, co działo się ze mną przez następne XX lat. Muzykę zespołu znałem już od jakiegoś roku-dwóch, dzięki mojemu kochanemu Bratu, który przywiózł z Warszawy żółto-czarną kasetę BASF z Misplaced Childhood po jednej stronie, a Led Zeppelin IV po drugiej. W ogóle od najwcześniejszych lat mój Braciszek dbał o moją edukację muzyczną, dość powiedzieć, że dwa najważniejsze dla mnie zespoły - właśnie Marillion i Led Zeppelin - znam tylko i wyłącznie dzięki niemu. Za co nigdy nie przestanę być mu wdzięczny. Ale to temat na osobną notkę.
Koncert odbywał się w sobotę, ruszyliśmy większą grupą w dwa maluchy (takie samochody). W tym, którym jechałem, był zamontowany stereofoniczny kaseciak firmy, której nazwy w ogóle nie pamiętam (Kasprzak? srebrny!), ale wtedy było to wypasione urządzenie. Oczywiście przez całą drogę Marillion, a towarzycho tak nagrzane, że kierowca przy gitarowych solówkach puszczał kierownicę - a grzaliśmy w okolicach stówki! - i grał razem ze Steve'em...
Samego koncertu nie pamiętam. :-) Mam w głowie urywki - mój Brat trzymający mnie „na barana” przez pierwsze utwory koncertu; ręcznik, na którym tuszem kreślarskim namazaliśmy "Fish & Marillion" (potem Jacek rzucił go na scenę); gra światełek z wiszącej pod sufitem kryształowej kuli, na którą puszczono reflektory w czasie bisów. Tyle. Ale zryło mi beret na całe życie. :-)
Do Bydgoszczy wróciliśmy jakoś po północy. Mama oglądała popularny wtedy cykl „Kino nocne”, puszczali akurat film o Japończykach z czasów II wojny światowej, którzy przenieśli się w czasy średniowiecza. :-D Dżizas, czemu utkwiły mi w głowie takie pierdy, a nie to, co wtedy było najistotniejsze? Czyżby zapadło w podświadomość? Chociaż, przepraszam, artykuł cytowany w drugim akapicie tej notki (1, 2, 3, 4) swego czasu recytowałem z pamięci...
Od koncertu minął rok, w jego trakcie w Tucholi poznałem pewnego faceta ;-), okazało się, że jest nam po drodze (nie tylko muzycznie), walczyliśmy razem, oczekiwania i nadzieje co do nowych rzeczy Marillion były OLBRZYMIE. W trakcie tego samego roku zdążyłem wynieść się z Tucholi i przenieść do liceum (temat na książkę). No i po jednej z wrześniowych lekcji WF dowiedziałem się - jak zazwyczaj w moim życiu, przypadkiem - że Fish odszedł z zespołu. The game was over. Płakałem. Czasami nadal płaczę...
No więc właśnie ten dzień - 27 czerwca 1987 - i jego konsekwencje dzisiaj świętowałem. Już wiesz, Cobra, czemu mnie nie było w pracy. Napakowałem empeciaka starymi płytami Marillion, wlazłem na najwyższą górkę w Myślęcinku, i spędziłem dwie godziny słuchając „Misplaced Childhood” i „Clutching At Straws”. W drodze do Myśla i z powrotem też słuchałem tylko Marillion. Call me a freak (all the best freaks are here!)... :-)
6 komentarzy:
i jak dla mnie, Twoja historia była warta wybrania opcji "urlop na żądanie".
szczególnie fajne było umotywowanie tegoż w wyboru w porannym mailu (lol).
You're freak, but you know this :-)
nie jestem najlepszy w komentowaniu czyichś przemyśleń, wspomnień etc., szczególnie jeśli nie brałem w nich udziału. dlatego na tym zakończę swoją wypowiedź.
mój pierwszy komentarz na jakimkolwiek blogu :-)
Że tak zacytuję KittyWolf...
Szakunec, man! :-)
Have you ever met a lady, screaming angst potential?
Have you ever dreamed of romance, no matter how experimental?
Have you ever felt an alien drifting back into your hometown?
Did you think you were buying safety when you bought that piece of ground?
She said all the best freaks are here
She said all the best freaks are here, please stop staring at me
So I said all the best freaks are here
All the best freaks are here, please stop staring at me
Have you ever woke up, sweating in the middle of the night?
You search the darkness and youre scrambling for the light
Have you ever walked down the street, heard bootsteps following you?
Dont worry my son, youve got the spook squad looking after you
He said all the best freaks are here
He said all the best freaks are here, please stop staring at me
So I said all the best freaks are here
All the best freaks are here, please stop staring at me, stop staring at me
Airport terminal, patiently waiting on the last call
You feel the eyes burn the back of your head
Sign the autograph, get out of the picture, gonna have the last laugh
Feel the whispers as you head for the plane
Stop staring at me
Love and linen sheets seem so very far away
You save your pennies and you buy another day
But after all its only hide and seek, just another game
Theres so much fun to be had when youre living with a name
All the best freaks are here, all the best freaks are here
Please stop staring at me, all the best freaks are here
All the best freaks are here, please stop staring at me
Oh, stop staring at me, oh, stop staring at me
They said all the best freaks are here
All the best freaks are here, please stop staring at me
All the best freaks are here
All the best freaks are here, please stop staring at me...
a ja chciałam podziękować Tobie za wtłaczanie mi do łba dobrej muzyki, choć początkowo ciężki był ze mnie buc w tym temacie.. Ale udało się i zainfekowana przez Ciebie, za kilkanaście dni będę obchodzić 16stą rocznicę mojej nieprzemijającej fascynacji muzą metalową. Marillion i Fisha dzięki Tobie i Jackowi pokochałam wcześniej, jako szczawik, tak samo DCD - i myślę, że co jak co, ale jedną z rzeczy, a właściwie RZECZY, które nas zawsze zjednoczą, będzie właśnie MUZYKA.
No i zboczone poczucie humoru ;)))
Slainte Mhath!!!!!
a propos rzeczy. Nie wiem, czy wiesz, ale "rzeczy, które nie wyglądają jak rzeczy, są bardziej rzeczami, niż rzeczy, które nimi są" ;))))
- ze zbioru nieocenionych mądrości Niani Ogg :))))
Hehe, nigdy nie zapomnę Charzykowych, Twoich zagród z końmi gdzie się dało, i mojego Acceptu na monofonicznym Grundigu! Those were the days! :-)
Rzeczy, które nie wyglądają jak rzeczy, są bardziej rzeczami, niż rzeczy, które nimi są - ciekawe, jak to w oryginale idzie... Ale przy dzisiejszym stanie umysłu już na polskiej wersji się zaplątałem. :-D
Pięknie napisane. Choć na tamtych koncertach być nie mogłem, choć Marillion znam od czasów CaS (dobrze, że istnieją starsi bracia). Pokochałem ich stosunkowo niedawno, z innym już wokalistą. Teraz za ten zespół może nawet dałbym się pokroić. Nie tęsknie za dawnymi czasami. Za nic na świecie nie chciałbym powrotu Fisha na łono Marillion. Zbyt wiele zespół zrobił prze te 19 lat, by na siłę wracać do starych czasów. Ale doskonale rozumiem tego emocje, które towarzyszyły Ci 27 czerwca. Potrafię sobie wyobrazić jakie emocje musiał budzić Marillion w latach osiemdziesiątych. Nawet rozumiem tych, dla których ten zespół umarł w 1988 r (choć często przyjmują postawę nazbyt "betonową";-) ). Sam mam tego rodzaju wspomnienia i być może jak kiedyś założę bloga, to je opiszę. Cholera co jest w Marillion i w każdej dobrej muzyce, że aż tak bardzo wpływa na nasze życie i na to tym kim jesteśmy...
Gdyby powrót Fisha do Marillion miał oznaczać odejście Hogartha, to też tego nie chcę. :-) Ale jednorazowy wspólny występ, z czystego sentymentu, bardzo chciałbym zobaczyć. Ale może lepiej, żeby jednak do niego nie doszło. Co do "betonowych postaw" - chyba mnie zainspirowałeś do napisania kolejnej notki... ;-)
Prześlij komentarz