Tymczasem takie Under the Sun czy Three Minute Boy to naprawdę rewelacyjne kawałki, fragment „No religion, no restraint” wpadł mi w uszy przy pierwszym odsłuchaniu niekompletnej wersji demo z jakiegoś audioklipu rozprowadzanego przez zespół po sieci. Do tego jeszcze A Few Words for the Dead... Fakt, że album brzmi dość „ciasno”, a może nawet „kartonowo”, ale ma to swój niewątpliwy urok. Fajna płyta. :-)
IDL
2008-12-12
Powolne promieniowanie
Tymczasem takie Under the Sun czy Three Minute Boy to naprawdę rewelacyjne kawałki, fragment „No religion, no restraint” wpadł mi w uszy przy pierwszym odsłuchaniu niekompletnej wersji demo z jakiegoś audioklipu rozprowadzanego przez zespół po sieci. Do tego jeszcze A Few Words for the Dead... Fakt, że album brzmi dość „ciasno”, a może nawet „kartonowo”, ale ma to swój niewątpliwy urok. Fajna płyta. :-)
2008-12-11
Wrzeszcz w Stogach po Oliwie
Oczywiście, cała podróż była kompletnie bez sensu - urzędnik odczytał Ojcu to, co ten powiedział pół roku wcześniej w Bydgoszczy, rola staruszka ograniczała się do potakiwania, co zajęło jakąś godzinę. Jedyny plus jest taki, że doszedłem sobie do Zatoki Gdańskiej, pooddychałem jodem, popatrzyłem na wodę, statki, fajne domki nad morzem... Potem jeszcze zjedliśmy obiad w sympatycznej knajpce z kominkiem przy plaży i to by było na tyle. Stwierdziliśmy, że przydałoby się jakieś piwo na drogę, ale na dworcu jest prawdopodobnie zakaz sprzedaży, zaś w jego bezpośrednim sąsiedztwie znalazłem tylko pijalnię Okocim, gdzie nalewali piwo do plastikowych kufli. Sprawa rozwiązała się dopiero pół godziny przed Bydgoszczą, gdy w pociągu pojawił się pan oferujący browarki po pięć zeta za puszkę! :-)
Tak więc powrót do Brombergowa powitałem z ogromną ulgą i radością, z sympatią patrzyłem na zarąbisty korek na Dworcowej, a jak już wylądowałem w domu i padłem na kanapę, było zupełnie bosko.
2008-10-27
Songs to die 4
- Kate Bush, Wuthering Heights
- Rolling Stones, Sympathy for the Devil
- Cream, Sunshine of Your Love
- REM, Lotus
- REM, Star Me Kitten
- Talking Heads, Road To Nowhere
- Pink Floyd, Comfortably Numb
- Rolling Stones, Angie
- Led Zeppelin, Achilles Last Stand
- Fish, View from the Hill
2008-10-09
Wszyscy artyści to...
2008-10-08
2008-10-05
Nie oglądaj się teraz...
2008-10-02
Dawnych wspomnień czar
Bydgoszcz, Filharmonia Pomorska
14 października 1997, trasa koncertowa S(unsets)O(n)E(mpire)
Koncert odbył się 14 października 1997, we wtorek, w Filharmonii Pomorskiej. Jest to sala, która posiada jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze, warunki akustyczne w Europie, o czym może nie wszyscy wiedzą. Dwa tygodnie przed Fishem wystąpili tam Porcupine Tree, koncert był pod każdym względem rewelacyjny, więc apetyty na Rybę były znaczne. Może fakt, że na miejsce koncertu wybrano Filharmonię, spowodował, iż pojawiło się masę osób trochę jakby z innego świata - panie w wieczorowych sukniach, panowie w garniturach, co na tle wszystkich szajbusów w T-shirtach Fisha i Marillo wyglądało dość malowniczo. Dla mnie osobiście najsmaczniejsza była rozmowa podsłuchana w kolejce do bileterów: jedna pani skarżyła się, że musiała powyłączać wszystkie telefony komórkowe oraz odwołać masę spotkań, żeby móc się "pojawić na tym wspaniałym koncercie". Z innych rzeczy, podsłuchanych w kuluarach, dość ponuro brzmiała plotka (na szczęście nieprawdziwa), że podczas poprzedzającego bydgoski koncertu we Wrocławiu Fish nie zagrał ani jednego utworu Marillion. Sala była zapchana do ostatniego, stojącego miejsca. Bilety, które, jeśli dobrze pamiętam, kosztowały 50 i 60 złotych, można było kupić u koników przed samym koncertem za 240 złotych!!! Myślę, że chętni się znaleźli, naprawdę nie było ani jednego wolnego krzesełka, w przejściach pomiędzy rzędami również pełno ludzi. Wieczór rozpoczął się od występu bydgoskiego Abraxasu, którego akurat wyjątkowo nie cierpię, więc jedyny komentarz, na jaki sobie pozwolę, to to, że panowie są naprawdę profesjonalnymi muzykami. I tyle.
Po przerwie, niezbędnej do przygotowania sceny na występ głównej atrakcji, na sali zapadły ciemności. Z głośników usłyszeliśmy wstęp, nagrany przez aktorkę użyczającą głosu pani Simpson z popularnej kreskówki, po czym na scenie pojawił się zespół i zaczął grać intro do "The Perception of Johnny Punter". Publika nieco skonsternowana, bo nigdzie nie widać Ryby. Napięcie rośnie, po chwili słychać ryk z końca sali - to Fish wszedł przez tylne wejście dla publiczności, i przyświecając sobie latarką, przeciskał się w kierunku sceny. Na widowni szał zupełny. Kiedy po przedłużonym intro "The Perception..." w końcu wybucha, nie jestem w stanie usiedzieć na krzesełku. Zaczynam skakać i śpiewać. Po chwili czuję, jak ktoś z tyłu szarpie mnie za rękaw. Jakaś elegancko ubrana pani: "Przepraszam, czy mógłbyś usiąść, bo nic nie widać?" Rozglądam się po sali - oprócz mnie i jeszcze jakichś dziesięciu, może piętnastu osób, cała reszta towarzystwa siedzi twardo. Mistrzowi Ceremonii też się musiało to nie spodobać, co widać na zdjęciu zatytułowanym "ryba" [zdjęcie gdzieś jest :-) - przyp. DM72] - podparł brodę ramieniem, i w trakcie solówki chodził wzdłuż sceny, przyglądając się ironicznie ludziom. Ci, na szczęście, "aluzju paniali", bo stopniowo widownia się ożywiła, i to bardzo. Fish po raz kolejny udowodnił swoją nieprawdopodobną charyzmę, nie pozostawiając nikogo obojętnym na to, co się działo na scenie. Pomijając fenomenalne zgranie zespołu oraz zaskakująco dobrą dyspozycję głosową Fisha, atmosferę tworzyły jego niesamowite monologi wygłaszane w przerwach między utworami. Najzabawniejszy był niewątpliwie ten przed "Goldfish & Clowns", dotyczący wierności małżeńskiej. Z kolei najgłośniejsze brawa rozległy się w trakcie komentarza na temat rasizmu, poprzedzającego "What Colour is God?". Muszę szczerze przyznać, że nie pamiętam dokładnej kolejności wykonywanych utworów - przez cały czas byłem jak w transie. Po dość obfitej dawce z Sunsets On Empire przyszła kolej na starsze utwory z solowych płyt, no i oczywiście z dawnych, wspaniałych lat z Marillo. Na mnie jak uderzenie młotem pneumatycznym podziałał utwór, którego chyba nikt się nie spodziewał - Assassing, przepleciony z Tongues i Credo. Był on na tyle nieoczekiwany, że przez pierwsze trzy dźwięki zastanawiałem się "cholera, skąd ja znam ten kawałek?" Niesamowite, zupełnie nieprawdopodobne wykonanie. Zresztą to samo trzeba powiedzieć o fragmencie Misplaced Childhood, Blue Angel/White Feather. Cały zestaw zakończył się ostatnimi dźwiękami Fugazi. Ale nie był to koniec "Marillionowania", bo na bis dostaliśmy Lavender w takiej akustyczno-elektrycznej wersji, że co wrażliwsze dziewczęta płakały ze wzruszenia. (No dobra, żartuję). Genialny koncert.
Następnego dnia zastanawiałem się nad rzetelnością bydgoskich recenzentów muzycznych, którzy pisali, że Fish zagrał tylko trzy utwory Marillo. Zresztą do dziennikarzy wrócę jeszcze za chwilkę. Koncert skończył się w granicach godziny jedenastej. Cała publika ruszyła do domu - hmm, po fanach można by się chyba spodziewać czegoś więcej? - przed Filharmonią zostało z dziesięć osób, czekających na szansę rozmowy z muzykami. Czekaliśmy chyba godzinę, nie całkiem pewni, z której strony się pojawią. Wynikła z tego zabawna sytuacja - w pewnej chwili zauważyliśmy zamieszanie z tyłu Filharmonii, ktoś biegł; pomyśleliśmy, że Fish właśnie tam wychodzi. Parę osób zaczęło biec za tamtą osobą, niestety okazało się, że był to chłopak, który starał się zdążyć na ostatni nocny autobus. W końcu zespół się pojawił, wszyscy zmęczeni, ale w dobrych humorach, długopisy i aparaty poszły w ruch, podpisali każde zdjęcie, plakat, książeczkę z płyty czy po prostu kartkę z zeszytu jakie im podsunięto. Fish w kurtce moro iwełnianej czapce, brak jakichkolwiek oznak "gwiazdorstwa", na dobrą sprawę zwykły facet po pracy... Po piętnastominutowej pogawędce muzycy poszli do zaparkowanego nieopodal autobusu. A my do pobliskiego pubu "Kuźnia" - jednego ze sponsorów koncertu - by przy piwie przeżyć wszystko jeszcze raz. Było po północy. Mieliśmy wyjątkowe szczęście - po jakiejś półgodzinie drzwi lokalu huknęły o ścianę i do środka wkroczyła dwumetrowa postać, wiodąc za sobą resztę zespołu. Z głośników leciało akurat Sunsets, więc atmosfera była odpowiednia. Panowie wraz z towarzystwem rozgościli się przy barze, właściciele lokalu stawiali drinki (tak długo jak byłem, Fish pił tylko czerwone wino!). Zdobyłem się na odwagę i dosiadłem do Fisha, by jeszcze raz podziękować za wspaniały koncert, a także za ten, za który nie miałem okazji aż do tego momentu podziękować - Marillion w Poznaniu, podczas trasy Clutching At Straws.
Fish miał klasę, nie potraktował mnie jak kolejnego namolnego fana, lecz zaczął ze mną normalnie rozmawiać - co porabiam, od jak dawna słucham muzyki, czy podoba mi się płyta... Bardzo sympatycznie. Potem musiał mnie już mieć trochę dosyć - wyszło, że w gronie znajomych byłem jedyną osobą z jaką taką znajomością angielskiego, więc co chwilę ktoś prosił "idź do niego i poproś o autograf". Na początku szło nieźle, ale kiedy trzeci czy czwarty raz podszedłem z naręczem plakatów, Fish podniósł oczy do nieba i wyjęczał "Oh shit, not HIM again!"
Niestety, było też parę niemiłych akcentów. Jeden z nich to kradzież telefonu komórkowego Fisha i jakichś dodatkowych przedmiotów z zaparkowanego przed Filharmonią autobusu. Drugi, to zupełnie bezsensowne komentarze niektórych gazet następnego dnia. Przykładowo, facet pisze w recenzji, że był to najlepszy koncert rockowy w Bydgoszczy, po czym zaraz w następnym zdaniu stwierdza, że koncert Porcupine Tree był o niebo lepszy. Drugi przykład kretynizmu (inaczej się tego nie da określić): zdjęcie Fisha, przechodzącego obok olbrzymiej ciężarówki, w której przewożono nagłośnienie. Podpis pod zdjęciem: "Fish opuszcza swój wielki dom na kółkach - cóż, gwiazdy mają taki styl". Lekko żenujące, nie uważacie? Ale generalnie było to magiczne doświadczenie, jedno na dziesięć lat. Bez żadnego gadania. Już i tak się za bardzo rozgadałem!!! Kurczę, miło sobie powspominać. Nie mogę się doczekać następnego koncertu...
2008-09-26
Wielka Smuta... w TVP Kultura
2008-09-22
Wszystko wydarzy się dzisiaj
2008-09-21
Słonecznik?!
2008-09-19
Żywot Ryana
Jest jednak ktoś, kto łączy tamte czasy z późniejszym okresem sukcesów (od roku 1999) i obecnymi czasami. Obserwując poczynania Manchesteru United od 9 lat, dochodzę do wniosku, że jest to mój ulubiony zawodnik tej drużyny (zwłaszcza po odejściu Ruuda Van Nistelrooya). Tą osobą jest Ryan Giggs, człowiek, który zapisał tak piękną kartę w historii angielskiej piłki nożnej, że nawet pobieżne przejrzenie jego osiągnięć przyprawia o zawrót głowy. Dość napisać, że grając przez niemal osiemnaście lat w pierwszym składzie MUtd zdobywał gole w każdym sezonie, ma oszałamiającą liczbę asyst (289 na 535 meczów w Premier League), a dodatkowo jest zawodnikiem, ktory wystąpił najwięcej razy w barwach swojego klubu (758, więcej niż legendarny Sir Bobby Charlton). Każdy, kto widział chociaż jeden z jego niesamowitych rajdów lewą stroną boiska, musi przyznać, że jest to piłkarz niezrównanej klasy.
Piszę o tym wszystkim dlatego, że prawdopodobnie zbliża się niestety koniec jego kariery. Odbywają się spotkania celebrujące jego osiągnięcia, oficjele wygłaszają pochwały i podsumowania... Co prawda Ryan jest zakontraktowany do końca przyszłego roku, ale nie podoba mi się atmosfera tworzona wokół niego. David Seaman grał do czterdziestki - z całego serca życzę tego samego Giggsowi. :-)
2008-09-11
Fish wraca do Marillion!
A tak serio... Marillion wykonuje kolejny krok w głąb Internetu, udostępniając swój najnowszy album w sieci przed premierą. Nie tak po prostu - żeby ściągnąć utwory, trzeba podać swój adres e-mail, który zostaje zweryfikowany, a jego właściciel będzie otrzymywał... khem khem, „oferty handlowe”. Czy zespół na tym skorzysta, czas pokaże. Ja cierpliwie czekam na przybycie zamówionych płytek, umilając sobie czas słuchaniem... Manhattan Transfer, ha ha ha.
2008-09-08
Mamma Mia!!!
Co mnie dodatkowo zaskoczyło, to teksty. Słuchając muzyki, zwłaszcza takiej z założenia rozrywkowej, jakoś specjalnie się w nie nie wsłuchuję, i niesłusznie. Takie Winner Takes It All jest całkiem niezłe, jak i wspomniane już wcześniej SOS. No i w ogóle, kurna... Oto przykład, jak profesjonalnie zrobić kawał zarąbistej rozrywki. Gorąco polecam!
2008-09-05
Warto znać sąsiada!
Natomiast przed wspomnianym wyżej filmem puszczono Sąsiadów.
2008-08-22
Typische Polnische Wirtschaft...

2008-08-19
Radiofobia
Tymczasem urlop, urlop i po urlopie...
2008-07-24
Quidam
Moim zdaniem, była to zmiana na gorsze. Kto pamięta „boską Emilię”, musi przyznać rację. :-) Ta dziewczyna miała świeży, mocny, charakterystyczny głos - tymczasem kolega Bartosz śpiewa... po prostu śpiewa. Być może oszczędzał gardło przed czekającym ich występem w Loreley, ale niestety nie wywołał żadnych emocji, a momentami wręcz niknął na tle pozostałych muzyków (jak zresztą od czasu do czasu gitarzysta - przy solówkach!!!). Co jest nie tak ze studiem Radia PiK (bo przecież nie z realizatorem?), że jeszcze nie trafiliśmy na dobrze nagłośniony koncert - tzn. nie za głośno, nie za cicho, wyraźnie słychać wszystkie instrumenty?
No a poza tym zespołowi nie można nic zarzucić - przynajmniej pod względem technicznym. Niestety, bolesną przypadłością polskiej muzyki progresywnej (może nie tylko polskiej, może nie tylko progresywnej?) jest to, że w okolicach trzeciego-czwartego kawałka człowiek czuje się, jakby przez uszy przeciągali mu kłąb waty. Brak zapadających w pamięć melodii (tydzień po koncercie nie jestem w stanie zanucić nic, a na przykład takie Czaqurwagrać dźwięczy mi w uszach do dzisiaj, i to wcale nie ze względu na zawarty w tekście wulgaryzm), w większości te same, ograne schematy: spokojne wejście, walnięcie w refrenie, standardowa solówka gitary, standardowa solówka na klawiszach (albo intro i outro). Nuda, panie. I droga na Ostrołękę.
Oczywiście, wytykam negatywy, bo podobno lubię marudzić (ja?!?!), a poza tym o nich jakoś łatwiej i przyjemniej się pisze. :-) Co nie znaczy, że koncert mi się nie podobał. Wręcz przeciwnie - było fajnie, wokalista potrafił całkiem nieźle ożywić publikę, co - biorąc pod uwagę skromne możliwości lokalowe - stanowiło niezłe osiągnięcie. Świetny był „Wróbelek Elemelek” (© Kasia), czyli koleś popiskujący na różnych flecikach. Jak panowie zacytowali w swoich utworach kawałki King Crimson i Deep Purple, to też było całkiem przyjemnie. A zdecydowaną opinię spróbuję sobie wyrobić po planowanym na 6 września koncercie w Inowrocławiu.
PS. Jakaś szansa na poduszki pod tyłek? Krzesła w studiu są przeraźliwie twarde...
Arlanda
Oglądając końcówkę filmu, przypomniało mi się podsztokholmskie lotnisko Arlanda. Miałem okazję zobaczyć je podczas podróży „w sprawach służbowych”. Podróż odbyła się wieczorem, w dodatku w niedzielę. Już sam przelot nad Sztokholmem był bardzo dziwnym, surrealistycznym przeżyciem. Samolot płynął nad zachmurzonym, zamglonym miastem, którego przebijające się w górę światła tworzyły wrażenie, jakbyśmy unosili się nad dziwnym, tajemniczym kamieniem, bladym bursztynem tętniącym wewnątrz życiem. Potem wszystko zniknęło, na długą chwilę ustępując miejsca ciemnym lasom oszronionym światłem księżyca.
A potem była Arlanda. Dziwna osada pośrodku niczego - przynajmniej takie było moje wrażenie. O wpół do dziesiątej w nocy, w niedzielę, miejsce całkowicie opustoszałe. Wraz z innymi pasażerami szedłem ciągiem nieskończonych, wysokich, dźwięczących echem korytarzy, przechodziłem przez kolejne rozsuwające się, szklane drzwi, by dotrzeć w końcu do maszyny wydającej bagaże. To kolejne dziwaczne przeżycie - grupa jakichś dwudziestu, może trzydziestu osób, stojących w kompletnym milczeniu przed przesuwającą się taśmą podajnika, topniejąca w miarę wyłuskiwania bagaży przez kolejnych podróżnych, którzy natychmiast znikali z terminalu, nie mącąc ciszy. I ten moment niepewności, czy na pewno moja waliza da radę wydostać się z trzewi potwora? Na szczęście obyło się bez problemów i jedyne, co pozostało, to również wyjść z budynku, by złapać taksówkę do hotelu (uważając na oszustów, przed którymi mnie ostrzegano). Na zewnątrz - zaskakująco - kręciło się dość sporo ludzi, jednak odczucia wywołane przez martwe, ogromne przestrzenie korytarzy na Arlandzie utrzymywały się jeszcze dość długo, a przybycie do hotelu tylko je wzmocniło...
2008-07-16
RMF Classic
2008-07-10
Znaki łaski
Szczęśliwie bóg (bogowie?) znowu pozwolił mi przez chwilę patrzeć w swoje oblicze :-), objawiając przede mną trzy płyty.
- Ornette Coleman, The Shape of Jazz to Come (1959). Sześć utworów, sześć dotknięć Absolutu... Gdy wsłuchuję się swoim niewprawnym uchem w linie poszczególnych instrumentów, wydają się być w większości kompletnie bez sensu: jedna trąba dmie swoje, druga swoje, perkusja stuka rytm z jeszcze innej parafii... Dopiero złożenie pojedynczych partii w całość ujawnia skrywane piękno i geniusz. Te z pozoru niedbałe, improwizowane frazy, wydmuchiwane z niezwykłą swobodą, graniczącą z nonszalancją, przez saksofon i kornet, osadzone na mocnych fundamentach basu i perkusji, to cudo, jakiego od dawna nie słyszałem. Przy tej muzyce zamykam oczy i odlatuję. Całość chwyta za uszy, mózg i serce (niekoniecznie w tej kolejności), nie puszczając aż do ostatniego dźwięku. Jest to niesamowite tym bardziej, że płyta została zarejestrowana w sześć godzin, w trakcie których nagrano osiem utworów! No i jeszcze jedna sprawa - miało to miejsce 50 lat temu... :-) A efekt jest nadal świeży i inspirujący.
- Miles Davis, In A Silent Way (1969). Tę płytę porównałbym do rzeki. :-). Zawiera zaledwie dwa - za to długie - utwory, trwające po około 20 minut. Każdy z nich jest z kolei podzielony na trzy części. Mimo takiej, dość rozbudowanej konstrukcji, całość... leniwie płynie. Fajnie byłoby wsiąść do pociągu byle jakiego i, będąc unoszonym gdzieś w dal, słuchać tej muzyki, gapiąc się przez okno. :-) Perkusja nabija dość szybki rytm, ale poza tym nikt nigdzie się nie spieszy, słuchacz ma wrażenie, że muzycy grają od niechcenia, że improwizują - co tak do końca nie jest prawdą, bo końcowy efekt to rezultat pracy producenta, Teo Macera (odpowiedzialnego również za przełomowe, fenomenalne Kind of Blue). Płyta została nagrana w składzie ośmioosobowym, wszyscy uczestnicy mają znaczące miejsce na kartach historii jazzu; warto odnotować drugie - po solowej płycie debiutanckiej - pojawienie się Johna McLaughlina, późniejszego lidera Mahavishnu Orchestra. Jak podaje Wikipedia, McLaughlin poznał Milesa i został zaproszony do udziału w sesji dzień przed jej dokonaniem...
- PJ Harvey, To Bring You My Love (1995). Zuuuupełnie inna strona muzycznego spektrum. Trzymając się wstępu, można powiedzieć, że to mroczna twarz Boga. Zdecydowanie nie nadaje się na podkład muzyczny do słonecznego dnia, chyba że ktoś lubi doprawić sobie a perfect day (hint, hint) odrobiną dziegciu i goryczy. :-) Muzyka bardzo ascetyczna, surowa i oszczędna, jednocześnie ciężka i gęsta od emocji. Różnych emocji: od demonicznego, maniakalnego To Bring You My Love, przez bezkompromisowe, zaczepne Meet Ze Monster, po pełne tęsknoty, liryczne, melancholijne Teclo - zresztą praktycznie każdy kawałek na tej płycie to perełka. Również teksty przyprawiają o dreszcze... które zaczynają się od I was born in the desert, przechodzą w próżną prośbę Let me ride on his grace for a while, by osiągnąć kulminację w równie niemożliwej do spełnienia szeptance-wyliczance zaczynającej się od słów Little fish bigh fish swimming in the water... Idealne warunki do słuchania tego albumu to piątkowy, deszczowy wieczór z butelką mocnego alkoholu. :-)
2008-07-03
Trzy fakty i pytanie
- Miasto zainwestowało 200 tysięcy złotych w remont jednego wagoniku tramwajowego, w którym ma się mieścić punkt informacji turystycznej. Za obsługę i prowadzenie tego punktu miasto będzie płacić co miesiąc prywatnej firmie.
- Miasto oddało za darmo (jak to się ładnie mówi, przekazało) innej firmie zewnętrznej teren na placu Teatralnym (samo centrum), na którym firma ta postawiła duży, brzydki telebim prezentujący reklamy. W zamian za swój gest miasto będzie mogło się na nim reklamować przez dwie godziny dziennie, płacąc rzeczonej firmie miesięczny abonament!
- Na remont i utrzymanie wszystkich bydgoskich fontann (wszystkich trzech?) miasto dysponuje kwotą 50-60 tysięcy złotych rocznie. W związku z tym może sobie pozwolić tylko na doraźne naprawy, o żadnym odnowieniu czy upiększeniu nie ma mowy.
Czy mi się wydaje, czy te trzy fakty w sumie to paradoks, absurd i jedna wielka granda?
2008-06-27
21
2008-06-26
I wanna see THE light!
2008-06-13
BBC - Badly Broadcast Crap
Tak więc mamy do dyspozycji BBC Entertainment, Lifestyle, Knowledge plus CBeebies - z tych wszystkich najbardziej odpowiadałoby mi Knowledge. Cóż, wystarczy godzina... co ja piszę godzina, PÓŁ godziny! by człowieka ogarnął totalny wkurw, zniechęcenie i piana na pysku. Programy powtarzane są na okrągło, co samo w sobie nie jest złe, ale jeżeli przez dwa miesiące każdego popołudnia prędzej czy później trafia się na ten sam program o praniu brudnych gaci, Michaelu Palinie na Słowacji albo odchudzaniu grubych bab, to można się nieco zirytować... ;-) Ale nie to jest najbardziej wkurzającym chwytem artystycznym stosowanym przez BBC (Polsat?)! Otóż, jak we wszystkich telewizjach komercyjnych, również tutaj audycje są przerywane reklamami. Tylko że te reklamy wbijają się na ekran w połowie kwestii wypowiadanej przez lektora lub bohaterów programu, i to nie między słowami, a najczęściej w pół słowa! Żenada. A zdarza się również, że ten sam blok reklamowy jest powtarzany dwa razy pod rząd, to znaczy blok się kończy i natychmiast zaczyna jeszcze raz... :-) BARDZO mnie intryguje, kto jest za to odpowiedzialny - ustawiony gdzieś w piwnicy siedziby BBC komputer, który ma zaprogramowaną emisję na Polskę na zasadzie podobnej do playlist w stacjach radiowych (ale tam reklamy wchodzą jednak PO piosenkach), czy też jednak jakiś domorosły mędrek, delegowany z ramienia Polshitu na front BBC.
Są też rzeczy, które już nawet nie tyle irytują, co bawią. W jednym z popularnych seriali o człowieku - za diabła nie przypomnę sobie ani jego tytułu, ani nazwiska prezentera, taki popularny był ten program! - jakiś oversensitive redaktor pozasłaniał... genitalia niemowlaczków pokazywanych w jednym z odcinków! W efekcie w niektórych scenach zamazane było pół ekranu. Ja rozumiem potrzebę walki z pornografią czy pedofilią w mediach, ale bawienie się w zamazywacza programów przyrodniczych to doprawdy solidna przesada. Żałuję, że nie widziałem odcinka poświęconego rozmnażaniu - to musiało być normalnie radio w telewizji!
W pewnym momencie miałem nawet parcie, żeby napisać do BBC o wyjaśnienia. Po długich poszukiwaniach znalazłem jakieś forum internetowe, które jednak tego dnia miało problemy - nie udało mi się wpisać żadnej wiadomości. A potem po prostu mi się odechciało. Cóż, szkoda, że jedyny kanał, który mógłby być naprawdę interesujący, w wersji Cyfrowego Polsatu nie da się oglądać. Na udostępnienie Planete czy National Geographic też pewnie nie ma co liczyć. No dobra, gdzie ja odłożyłem tę książkę...
2008-06-12
Tymczasem...
2008-06-03
Oops! He did it again...
Natomiast bardzo mnie ciekawi, jak podobny pomysł sprawdzi się w przypadku Marillion - oni też rozważają luksusową, limitowaną edycję Happiness is the Road, po 150 funtów za egzemplarz.
2008-06-02
...i nie było żadnego!
2008-05-27
Still alive
2008-05-10
Bydgoszcz w Rzeczpospolitej
2008-05-08
Biusty na kółkach
Swoją drogą, to mam taką propozycję, żeby do wszystkich bydgoskich pomników dorobić gustowne postumenty z kółkami. W ten sposób zyskamy możliwość prostego przetaczania ich z miejsca na miejsce w dowolnym momencie, zgodnie z np. życzeniem inwestora. Wyobraźmy sobie Pomnik Walki i Męczeństwa na lawecie - czyż to nie imponująca wizja?! Dodatkowo pozwoliłaby na rozwiązanie trwających sporów wokół tego pomnika: jest impreza na Rynku, przetaczamy monumencik za Farę. Impreza skończona - pomnik wraca na płytę, możemy znowu czcić pamięć pomordowanych... Ale po co ograniczać się do pomników już istniejących?! Czy nie byłoby słuszną koncepcją stworzenie biustu na kółkach, przedstawiającego miłościwie nam panującego Pana Prezydęta? Można by go wytaczać w przeddzień odbywanych przez Niego spotkań z mieszkańcami poszczególnych dzielnic miasta, by wdzięczna ludność składała pod nim kwiaty... A cała Rada Miasta na kółkach? Jakie cudne, ponadpartyjne konstelacje można by tworzyć!!!
A tak już w poważniejszym tonie pisząc: dlaczego władze miasta wydają się dążyć do skomasowania wszystkich atrakcji w okolicach Starego Miasta? Czyżby obawiały się, że wycieczki poza jego obręb obnażą zaniedbania, brud i odpadające tynki, będące świadectwem ich nieudolności i leserstwa?
Jakże pięknie by było, gdyby nasi włodarze skupili się wyłącznie na czynnościach, w których tak znakomicie się spełniają...
Pisanie do gazety. To trudna sztuka
- Studencka gazeta może upaść. Z winy uczelni
- Przechodnie dostaną kotylion. Od PCK
- Strzelają do szefa. Na imprezie integracyjnej
- Godzinny bilet widmo. W kiosku go nie kupisz
To NIE WSZYSTKIE przykłady z TEGO tygodnia. Idąc dalej tym tropem, podpowiadam wyrobnikom dziennikarskiego pióra parę przeróbek innych nagłówków:
- Letnia kolekcja. Dla żołnierzy
- Całe miasto pobiegnie. Na Osiedlu Leśnym
- Twoje mieszkanie może! Zagrać w filmie
- Urbaniści czekają na nasze. Opinie o Mostowej
- Pismaki Wyborczej mają. Problem z pisaniem
Propozycje są oczywiście. Gratis. O szlag, mnie to też wzięło...!
2008-05-02
Dzień na krańcu świata
Dzień jest na tyle spokojny, że kiedy, jadąc rano do pracy jak zwykle skręciłem w leśny skrót, na ścieżce skakały sobie kosy i gołębie grzywacze (teraz już wiem, czemu po angielsku nazywają się woodpidgeons!), a za zakrętem na gałęzi drzewa siedziała sobie w ogóle niezestresowana sójka... Oczywiście, po wczorajszym fotografowaniu miałem na aparacie założony nie ten obiektyw, co trzeba, więc nawet się nie zatrzymywałem, bo - jak wynika z moich dotychczasowych doświadczeń ze srokami - ptaszydło pozwoliłoby mi zmienić obiektyw, po czym natychmiast poszłoby w długą... :-)Albo zawiodłaby elektronika, jak ostatnim razem z wiewiórką: gdy już pozwoliła podejść do siebie na jakieś pięć metrów i nawet zaprezentowała biały brzuszek, aparat powiedział „Change battery pack”.
Tak więc dzień płynie sobie powoli i bezstresowo. Pogoda wczesnowiosenna, a wiatr wieje w stronę miasta, więc powrót do domu nie będzie wymagał krwi, potu i łez. W słuchawkach leci sobie In The Light Zeppelinów, bardzo przyjemny, wyluzowany kawałek. Gdy go słucham, marzy mi się piwo na bruku Starego Rynku, chodzenie na boso, leżenie na trawie i takie tam. Generalnie, ucieczka od cywilizacji, co być może nastąpi na jakiś czas jutro... ;-) Everybody needs some ligth!
2008-04-30
εὐαγγέλιον
2008-04-29
Beszczelny spam!
PODLINKOWALI MNIE NA BYDZIA.PL!!! Odnośnik wiedzie do stareńkiego wpisu na temat Bydgoszczy. Autorowi krótkiego kursu tanga na barze serdecznie dziękuję za zauważenie i propozycję rozpropagowania. :-) W ciągu ostatnich dwóch dni zauważyłem znaczny wzrost odwiedzin mojego bloga. :-)))
Teraz tylko czekać na zainteresowanie ze strony prasy, propozycje gościnnych występów w najpopularniejszych telenowelach (ja chcę do Na Wspólnej!), spotkania z czytelnikami... Wreszcie! :-)))
A tak całkiem serio: jeszcze raz dzięki, Michał. :-)
2008-04-27
Fresh Body Shop
2008-04-25
Happy B-Day, Mr Fish!
Artystycznie rozeszliśmy się z Fishem już dawno temu. Jeszcze pierwszą solową płytę uznałem od razu za lepszą od Marillionowego Seasons End, ale to było niewątpliwie na fali szoku, wywołanej odejściem Ryby i przyjęciem do zespołu prawie nikomu nieznanego pokurcza... ;-) Oczywiście, Vigil in the Wilderness of Mirrors jest świetnym albumem, jednak z perspektywy czasu wiem, że zdecydowanie częściej słuchałem debiutanckiego wydawnictwa H-Marillion.
Moim zdaniem, rzecz polega na tym, że Fishowi nigdy nie udało się zebrać stałego składu muzyków towarzyszących. Paradoksalnie, w ten sposób przestał być artystą progresywnym - w przeciwieństwie od Marillion, gdzie widać ciągłe poszukiwanie, odbywające się jednak w ściśle zdefiniowanych granicach. Tymczasem Ryba kręci się od dłuższego czasu wokół własnego ogona, praktycznie od Raingods with Zippos nie nagrywając niczego, co pozostałoby w pamięci na nieco dłużej. Nawet najnowsze wydawnictwo, Thirteenth Star, podobno docenione przez krytyków, jest zbiorem przyjemnych, ale lekko nadętych i standardowych rockowych kawałków...
Anyway, w związku z półwieczem Szkota, Kaczkowski zapuścił wczoraj w Trójce trzy utwory z najnowszej płyty, które okrasił fragmentami zeszłorocznego wywiadu z wokalistą. Leżałem już w wyrze, skupiając się na słuchaniu, i może dlatego tak mocno trafiło do mnie to, co Fish powiedział o świecie współczesnym i tym z lat 80. A mówił o możliwościach wyboru towarów, produktów, usług, które przekraczają „wydajność” zwykłego człowieka. O oderwaniu polityków i warstw rządzących od rzeczywistości i ludzi, które już wkrótce może doprowadzić do wybuchu globalnego niezadowolenia. O świecie, który nabiera rozpędu, szkoda tylko, że w kompletnie nieznanym kierunku. Wszystko to było dość przygnębiające, ale niestety trafne. :-/ Z jednej strony wprawiło mnie w melancholijny nastrój; z drugiej, cieszę się, że Fish nie stracił trzeźwości i ostrości spojrzenia, co - biorąc pod uwagę jego drinking records - nie byłoby wcale dziwne... :-)
A propos drinking, mimo zapowiedzi „rodzinnej imprezy” nie wątpię, że szkocka i wódka będą dziś płynęły strumieniem w Haddington. :-) Cóż, wszystkiego najlepszego i kolejnych co najmniej 50 udanych lat!
Slainte mhath!
2008-04-18
Potwory z przeszłości
Jeśli jednak faktycznie bohater artykułu żył w niewiedzy, to jak przerażająca musi być jego trauma? Ojciec, którego znał przez całe życie, który do swojej śmierci był... pastorem, okazuje się nagle jednym z trybików nazistowskiej machiny zagłady. I to nie jakimś szeregowym żołnierzem, lecz jedną z osób dokonujących wstępnej selekcji więźniów. Nie wiem, czy na miejscu tego Niemca poradziłbym sobie psychicznie z taką sytuacją...
2008-04-15
Lao Che - powinni tego zakazać!
Teksty groteskowe w swoim wyrazie mają oddać słabości i ułomności ludzkiej natury. Tytuł płyty Gospel oddaje karykaturalną wizję rzeczywistości.
Że teksty groteskowe, to fakt, ale oddają raczej słabość ich autora. Natomiast w jaki sposób słowo gospel ma oddawać karykaturalną wizję rzeczywistości, nie jestem w stanie dojść... Panowie, mniej marketingowego bełkotu, więcej artystycznych poszukiwań!
2008-04-11
Wieczór animacji
2008-04-10
Seafarer
Jakoś nie mogę przestać myśleć o prawdziwym morzu, tym, które widzieliśmy trzy tygodnie temu w Międzyzdrojach. Był to mój pierwszy pobyt nad Bałtykiem od... strach pomyśleć - prawie dwudziestu lat! Nigdy nie przepadałem za morzem ze względu na zatłoczone plaże, wciskający się wszędzie piasek, lipcowy, suchy zapach sosnowego lasu... Okazuje się, że po prostu bywałem na Wybrzeżu w nieodpowiednim czasie. :-) Tymczasem pustka wietrznej, deszczowej, obmywanej stalowoszarymi wodami plaży oferuje niemal mistyczne doznania, w morski bezkres mógłbym się wgapiać tak samo uporczywie i nieprzerwanie, jak w płomienie ogniska. Wyobrażam sobie, że na takie właśnie morze patrzył morski wędrowiec... A krzyk mew i szum fal zapadły mi w serce co najmniej tak głęboko, jak Telerim. ;-) Niecierpliwie czekam, by móc tam wrócić, do tego dziwnego miejsca podzielonego sztuczną granicą, z nadzieją, że tym razem uda się nam odwiedzić Łuczniczkę w Heringsdorfie.
2008-04-08
Burza w szklance szamba
W przypadku „Kantorka” przykre jest to, że żadna z decyzji Sołtysa, ani ta o likwidacji galerii, ani o przekazaniu jej BWA, nie była decyzją przemyślaną i popartą argumentami. W pierwszym przypadku wylazła na wierzch cała małostkowość KonDoma, który obraził się za krytykowanie nieciekawych figurek „przyozdabiających” miasto. Jestem natomiast przekonany, że wycofał się z likwidacji nie pod naciskiem merytorycznych argumentów, ale dlatego, że - jak napisano w jednym z „internauckich” komentarzy - narobił w spodnie ze strachu, gdy zobaczył, jak masową, negatywną reakcję wzbudził przeciwko sobie. Nie było go stać na męskie rozwiązanie sprawy, czyli przyznanie się do błędu, więc wymyślił kompromitujące go, moim zdaniem, obejście. O braku klasy pana prezydenta świadczy również to, że właścicielka „Kantorka” dowiedziała się o zmianie prezydenckiego postanowienia z prasy...
Pal sześć, że Sołtys nie potrafił zachować twarzy - w końcu to nie moja twarz - ale na tych przepychankach traci także miasto, kompromitowane przez niedopieczone pomysły i działania prezydenta i jego urzędasów. Dla mnie jedyną pociechą - choć marną - jest to, że ani razu na niego nie głosowałem.
2008-04-03
Rany, to o mnie!
All of my life I've tried so hardI to by było w sumie na tyle... :-)
Doing my best with what I had
Nothing much happened all the same
Something about me stood apart
A whisper of hope that seemed to fail
Maybe I'm born right out of my time
Breaking my life in two
2008-03-14
Uciec, ale dokąd?
P.S. Miałem okazję przyjrzeć się biegaczom bliżej, również na Starym Rynku. Już wiem, co jest z nimi nie tak - bolą ich krzyże!!!
2008-03-11
Yes It Is!
Niestety, również na tym koncercie realizator dźwięku wyszedł z założenia, że powinno być głośno, na szczęście sala w Mózgu jest zupełnie inna od tej w radiu, więc nie było to tak męczące. Inną irytującą rzeczą były trzaski dochodzące co jakiś czas z jednego głośnika, prawdopodobnie tego, który nagłaśniał kontrabas. No i dodatkowo na początku koncertu z kolumn dochodziły charakterystyczne pingi, generowane przez niepowyłączane telefony komórkowe słuchaczy i muzyków...
W ogóle bardzo przyjemnie było popatrzeć na profesjonalistów przy pracy. Lider zespołu kojarzył mi się z kolegą mojego brata, natomiast basista - z jakąś postacią z kreskówek, ale nie potrafię uściślić. :-) Fajnie było patrzeć na ich wzajemne porozumienie przy pracy, zwracać uwagę na subtelne znaki, którymi sygnalizowali sobie zmiany tempa czy koniec utworu. Widać było, że świetnie się bawili. Basista z perkusistą zaimprowizowali w pewnym momencie szybki, dziwny kawałek: każdy z nich na przemian grał swoją partię, drąc się przy tym wniebogłosy. Po zakończeniu tego cuda Dennis Gonzalez stwierdził Wybaczcie moim chłopakom... :-)
Tak na marginesie: 27 marca gra w Mózgu Robotobibok. Uwielbiam ich płytę Jogging, więc pewnie się wybiorę... Bilety po 15 złotych!
2008-03-10
OpenSpace
Dodatkowo odbiór muzyki był utrudniony przez realizatora koncertu - dźwięk ustawiono zdecydowanie za głośno, wokalisty praktycznie nie dało się słyszeć. W pewnym momencie ktoś z publiczności rzucił hasło „Wokal głośniej”, chociaż lepsze zdecydowanie byłoby „Zespół ciszej”. Tak przy okazji - trudno mnie zaliczyć do zagorzałych miłośników ciszy, jednak zastanawiam się, dlaczego realizatorzy dźwięku wychodzą z założenia, że muzyka rockowa musi być GŁOŚNA? Oprócz radia, spotkałem się z takim podejściem w Filharmonii Pomorskiej, gdzie wydawałoby się, że ludzie odpowiedzialni za dźwięk podejdą z nieco większym szacunkiem do słuchaczy.
Dobry piesek!
I po raz kolejny zwracam uwagę na aktorstwo Andrzeja Grabowskiego. Ten artysta jest niesamowity, choć wiele osób nadal nie potrafi wyjąć go z szufladki pod nazwą „Ferdynand Kiepski”. Swoją grą powoduje, że jego Goebbels jest postacią wielowymiarową - niby prostak, post-milicyjne chamidło... ale jednak człowiek tragiczny. Naprawdę znakomity aktor.
2008-02-29
Ostatnio czytam...
Chcąc trochę poszerzyć bydgoskie horyzonty, odwiedziłem stronę Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej. Jest to projekt prowadzony przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu i Konsorcjum Bibliotek Naukowych Regionu Kujawsko-Pomorskiego. Żeby móc przeglądać zgromadzone w Bibliotece zasoby, należy zainstalować odpowiednią wtyczkę do przeglądarki internetowej. A jest co oglądać! Księgi adresowe z końca XIX i początku XX wieku - nawet nie przypuszczałem, że tak się wzruszę, znajdując w jednej z nich swoich dziadków! Są też plany miasta, sięgające początków XIX wieku, liczne numery gazet wydawanych w Bydgoszczy (w tych z lat 20. ubiegłego stulecia uderza zajadły antysemityzm nie tylko tekstów, ale również ogłoszeń i reklam), pocztówki... jednym słowem, bogactwo materiałów, z którymi naprawdę warto się zapoznać.
Obecnie jestem na etapie przeglądania starych numerów Kalendarza Bydgoskiego, staram się przy tym robić to chronologicznie. Z perspektywy 40 lat zabawnie czyta się artykuły o planowanym tramwaju do Fordonu, czy przebudowie skrzyżowania Gdańska-Focha, która miałaby odciążyć miasto od nadmiernego ruchu drogowego w tym miejscu. Oczywiście z planów tych do dziś nic nie zostało zrealizowane...
Inna rzecz, która zwróciła moją uwagę w starych Kalendarzach, to pojawiające się praktycznie w każdym numerze nawoływanie do wstępowania do Towarzystwa Miłośników Miasta Bydgoszczy. Jest to zabawne o tyle, że w chwili obecnej TMMB prowadzi dokładnie odwrotną politykę: przejrzałem całą witrynę Towarzystwa, nigdzie nie ma informacji, w jaki sposób można zostać jego członkiem. Mam wrażenie, że kiedyś gdzieś czytałem, że wymagana jest rekomendacja dwóch członków Towarzystwa, ale nie mogę teraz tego znaleźć.
2008-02-19
Kalendarz Bydgoski 2008
Zresztą samo TMMB to instytucja dość dziwaczna, której działalność nie jest chyba szerzej znana nikomu poza kręgami wtajemniczonych. W księgarniach można znaleźć publikacje przygotowane czy sponsorowane przez Towarzystwo, jednak jak na organizację, która w statucie ma wpisane „krzewienie umiłowania swego miasta, jego tradycji i kultury, tak w regionie, jak kraju i za granicą”, jest ono bardzo słabo słabo widoczne w mieście na co dzień. Ciekawi mnie, na przykład, czy TMMB - mieszczące się na obrzeżach Wyspy Młyńskiej - zareagowało w jakiś sposób na opisywane przeze mnie niedawno estetyczne koszmarki na Wyspie? Nic o tym nie wiem.
2008-02-18
Czas Apokalipsy?
Nie wierzę za bardzo w prorocze sny i doskonale wiem, skąd się wziął najnowszy: z łowionych jednym uchem informacji o amerykańskim satelicie. Jednak co mnie niepokoi, to fakt, że w KAŻDYM z nich pojawia się to samo miejsce (okolice mojej podstawówki) i ten sam klimat sytuacji ostatecznej, nie dla mnie, lecz dla całej ludzkości. Bywa on dość męczący psychicznie - na szczęście nie dzisiaj! :-) Ale też dzisiejszy sen nie był tak wyczerpujący i cholernie realistyczny, jak ten (inspirowany zresztą Dniem zagłady), w którym obserwowałem kosmiczne głazy spadające za Operą Nova i kościołem Św. Trójcy...
Myślę, że jako gatunek mamy bardzo dużo szczęścia: od wielu tysiącleci, czy może nawet milionów lat, nie przydarzyła się katastrofa na poziomie kontynentalnym (chyba że za prawdę uznamy historie o Atlantydzie), a taka, która potencjalnie mogła doprowadzić do zagłady wielu tysięcy istnień, miała miejsce na pustkowiu. Ale co nam po tym szczęściu, skoro najprawdopodobniej wyniszczymy się sami?
2008-02-14
Bydgoszcz - miasto doraźne do kwadratu
Wszystko człowiekowi opada, jak czyta i widzi takie rzeczy. Smutne.
Dodajmy jeszcze do tego niedawny pomysł, by jedną z nowych ulic nazwać imieniem kontrowersyjnej postaci historycznej. Pomysł przedsiębiorcy budowlanego z Torunia, dziwnie ochoczo podchwycony przez bydgoskich decydentów i organizacje. Naprawdę nie ma bydgoszczan z własnymi, oryginalnymi pomysłami?
2008-02-06
Rok Szczura - wydanie 2, poprawione
Dało mi to bodziec do napisania notki na temat, który poruszyłem jakiś czas temu w komentarzach, a mianowicie „poczytności” mojego bloga. Otóż wiem, że mam maluśką, ale wierną grupę czytelników (pozdrowienia i uściski). :-) Natomiast od pewnego czasu zauważyłem, że liczba osób odwiedzających stronę rośnie. Rekord padł 1 stycznia, kiedy „unikalnych” gości pojawiło się tutaj 71! Są to dane z Google Analytics. Szybki rzut oka na statystyki i wszystko jasne: do gwałtownego wzrostu popularności bloga przyczynił się wpis „Rok Szczura”. Nie ze względu na treść, lecz na tytuł: zapewne tego dnia wszyscy postanowili dowiedzieć się czegoś o znaku z chińskiego horoskopu. :-) Od tamtej pory liczba odwiedzin waha się, ale utrzymuje na dość stabilnym poziomie średnio 15 osób dziennie. Przy czym nadal największym magnesem przyciągającym gości jest szczur; w sumie od 1 stycznia, dzięki rozmaitym wyszukiwaniom z tym przemiłym zwierzątkiem jako jednym ze słów kluczowych, trafiły do mnie co najmniej 363 osoby, po czym najczęściej szybko uciekły. :-)
Nie do końca jasne jest dla mnie natomiast, jak trafiają na tego bloga ludzie z innych krajów, a nawet kontynentów? Rzecz jasna, są to najczęściej pojedyncze strzały, ale za to z takich miejsc, jak Indie, Australia, Malezja, Islandia czy Meksyk (niecierpliwie czekam na pierwszego wędrowca z Ameryki Południowej). :-) Niektórzy szukają pewnie po nicku (jak się okazuje, DarkMan jest dość popularny w Internecie), ale mimo wszystko względnie liczna reprezentacja „zagraniczników” stanowi dla mnie zagadkę. Aczkolwiek sympatyczną. :-)
2008-02-04
Led Zeppelin
W Zeppelinie pogrążyłem się całkowicie. Pomijając fakt, że jest to rewelacyjna, ponadczasowa muzyka, to zadanie miałem o tyle ułatwione, że właśnie Fish odszedł od Marillion, a Marillion nagrało totalnie beznadziejną (jak mi się wtedy wydawało) płytę Seasons End. Tym chętniej zaprzyjaźniłem się więc z zespołem, ze strony którego nie groziły mi żadne nieprzyjemne niespodzianki. Wręcz przeciwnie - w tym czasie z jakiegoś powodu zaczęło odżywać zainteresowanie zespołem, więc pojawiały się różne składanki, nagrania koncertowe, artykuły w gazetach, a MTV (wtedy to była jeszcze telewizja muzyczna) nadało nawet dość długi program o zespole. Wszystko to podkręcało moje zamiłowanie do Led Zeppelin w takim stopniu, że przez długi czas chciałem być Robertem Plantem albo Johnem Paulem Jonesem. :-)))
Oczywiście Zeppelinów na żywo nie udało mi się zobaczyć, z oczywistych przyczyn, ale w 1998 roku na koncert do Katowic przyjechali Jimmy Page i Robert Plant (chyba 26 lutego jest 10 rocznica). Wydarzenie to utkwiło mi w pamięci ze względu na tłum, który w pewnym momencie tak zgęstniał, że stał się dość niebezpieczny. Zapamiętałem też występ bydgoskiego Abraxas. Mimo, że ich nie cierpię, wtedy było mi ich żal - występowali przed publicznością w większości im wrogą. I jeszcze jedno wspomnienie: w kieszeni koszuli miałem pokwitowanie na bagaż złożony w depozycie katowickiego Spodka, po koncercie wyciągnąłem z niej mokrą szmatkę, na szczęście przyjętą przez obsługę depozytu. :-)))
Minęła dekada, w czasie której słyszało się o animozjach między Plantem a Jonesem, i chyba niewiele osób wierzyło, że 3/4 składu Led Zep pojawi się jeszcze razem na scenie. Tymczasem panowie zrobili miłą niespodziankę: dobrali do składu Jasona Bonhama, syna swojego zmarłego perkusisty, i w grudniu zeszłego roku wystąpili na koncercie upamiętniającym Ahmeta Erteguna, założyciela i szefa wytwórni Atlantic. Bilety można było jedynie wylosować przez Internet, oczywiście szybko pojawiły się na aukcjach, a jeden z Zeppelinowych maniaków dał za parkę wejściówek 83 tysiące funtów... Sam koncert był podobno na tyle udany, że muzycy rozważają kilka następnych, w Stanach i Europie. A kto wie - może nawet nową płytę?
2008-01-24
Ulica historią podzielona
Oczywiste jest, że historię piszą zwycięzcy, więc wszelkie wydarzenia z czasów PRLu są w najlepszym razie przemilczane. W rezultacie mamy jednak do czynienia z historią zakłamaną, a wśród ludzi rośnie poziom ignorancji. O ile ciekawiej byłoby, gdyby przedstawiano dzieje kraju nie jako czarno-biały film, ale pstrokatą płachtę, gdzie nie ma wyłącznie złych Niemców (wielu z nich pomagało mojej babce w czasach okupacji) czy wyłącznie złych Rosjan.
W Bydgoszczy jest ul. 20 Stycznia 1920 r., która niegdyś nosiła nazwę... ul. 24 Stycznia 1945 r. Ot, po nadejściu nowych czasów nastąpiło takie proste przemianowanie. Marzę o tym, i mam nadzieję, że nadejdzie moment, kiedy jakiejś bydgoskiej ulicy zostanie nadana nazwa upamiętniająca wolność przyniesioną w 1945 roku.
PS. Również na stronie Gazety Wyborczej pojawiła się krótka wzmianka. [dm72, 22:20, 24.01.08]
2008-01-21
Kumka Olik
Zespół podpisał kontrakt z Universalem. Nie wiem, czy dla takich młodzieńców to dobre rozwiązanie, czy ich młode, buntownicze dusze nie zostaną złamane wymogami, naciskami i pomysłami menedżerów i producentów. ;-) W końcu mieliśmy wiele obiecujących indywidualności muzycznych, które po podpisaniu cyrografu z majorsem przepadały w otchłani zapomnienia, albo wydawały kawałki plastiku zasługujące jedynie na skwitowanie krótkim „Hop bęc”... Na marginesie, najsmutniejszym przykładem takiego rozjechania przez walec biznesu muzycznego jest Jarek Weber: fenomenalny wokalista, który kasował wszystkich zapiewajłów w naszym kraju, Drogę do gwiazd wygrał z palcem w nosie, Ewa Bem nosiła go na rękach, a Zbigniew Wodecki czyścił buty. Po czym Jaro podpisał papierek, wydał płytę będącą plastikowym kawałkiem totalnego, popowego gówna (tytuły piosenek mówią same za siebie), a teraz dogorywa jako podśpiewywacz w dennym programie Janowskiego Jaka to melodia.
Oczywiście życzę Kumka Olik jak najlepiej, przede wszystkim liczę na to, że w Universalu znajdzie się osoba, która zatroszczy się o wokalistę - raz, że przy swoim sposobie śpiewania chłopak raz dwa zedrze sobie struny głosowe (podczas koncertu już się ślizgał na końcówkach wersów), a dwa, że trzeba go (i cały zespół przy okazji) przygotować na ten smutny dzień, gdy przejdzie mutację... Technicznie instrumentaliści dają radę: zwłaszcza perkusista zrobił na mnie wrażenie, na skromnym zestawie wycinał bardzo fajne rzeczy; basista, skromnie ustawiony z tyłu, też prezentował ciekawe zagrywki. Generalnie widać jednak, że nie grają tak długo, jak Czaqu - ich scenicznej prezencji brakuje jeszcze swobody, takiego pełniejszego zgrania, jakie zaprezentowali ich toruńscy, bardziej doświadczeni koledzy.
Podczas koncertu miałem ze sobą aparat, co spowodowało u mnie lekkie rozdwojenie jaźni: z jednej strony fajnie byłoby całkowicie pogrążyć się w muzyce, ale z drugiej, równie przyjemnie polatać po sali i popstrykać fotki. Po raz pierwszy chyba udało mi się zapchać całą kartę (104 zdjęcia) i, niestety, jak można się było spodziewać, ilość zdecydowanie nie przeszła w jakość. Część zdjęć robionych bez lampy jest poruszona, mimo że robiłem je ze statywu - to daje jakieś pojęcie o poziomie hałasu, statyw drżał od niskich częstotliwości gitary basowej. Te z lampą są i tak dość ciemne, w dodatku zespół powychodził na nich z wampirzymi oczami. No i warunki panujące w studio są dość trudne dla fotografa-amatora: przyciemnione wnętrze z mocnymi, punktowymi światłami na scenie. Mam nadzieję, że na kolejnym koncercie pójdzie już nieco lepiej.